czwartek, 26 stycznia 2012

#07 Anathema w kwietniu

Danny Cavanagh i ja, 03 października 2010 roku, Proxima, Wa-wa (fot: Mikołaj Kuchowicz)


Anathema po raz kolejny zawita do Polski. Zagra 22 kwietnia w poznańskim klubie Eskulap. Dzień wcześniej zagości w krakowskim klubie Studio. Polska strona zespołu donosi, że muzycy po cichu nagrywają kolejny album. Rzecz nazywać się będzie (wg niepotwierdzonych plotek) "Inner Landscapes". Więcej informacji brak, ale kwietniowa premiera wydaje się całkiem realna.

To będzie mój piąty koncert mistrzów rocka atmosferycznego. Do tej pory widziałem Liverpoolczyków w takich miejscach:

03.10.2010 - Warszawa, Proxima
21.10.2008 - Kraków, Klub Studio
20.10.2008 - Warszawa, Proxima
14.07.2007 - Węgorzewo, Union Of Rock Festival

Natomiast mroźnym wieczorem 11 lutego.2010 roku absurdalne warunki pogodowe i co za tym idzie sparaliżowana komunikacja miejska zatrzymały mnie przed dotarciem do poznańskiego Johny Rocker'a (grać miał Danny + Leafblade).

Na pewno wspomnę coś na temat kwietniowego koncertu, tymczasem zapraszam na wydobytą z przepastnej szuflady pisaninę, jaka nawinęła mnie się na klawiaturę po koncercie w warszawskiej Proximie 20 października 2008 roku.

**************************************************


jesteśmy tylko chwilą w czasie
 

... ale kiedy piszemy i dzielimy się ze światem takimi piosenkami nie ma mowy o byciu tylko chwilą. Wpisujemy się na zawsze w uczucia ludzi i w ich wspomnienia.

Muzycy Anathemy w sposób nieprawdopodobnie skuteczny i magiczny nauczyli się pisać muzyczne ilustracje do naszych wspomnień, uczuć i pragnień. Jest w tej muzyce wszystko czego nam trzeba, kiedy życzymy sobie wrócić tam gdzie już dawno być nas nie może. Każdej podróży towarzyszy wachlarz najmocniejszych uczuć. Z każdej takiej wędrówki wracamy wzbogaceni o spojrzenie z nieco innej perspektywy. Ta muzyka sprawia czasem że chcemy się ukryć, zamknąć w sobie, odizolować. W ciszy próbować składać nasze kawałki porcelany. Ale częściej sprawia, ze jednak chcemy wyjść na powierzchnie, znów walczyć, próbować raz jeszcze. I tak w nieskończoność.





Należało na nich czekać długo. Dwie godziny. Demians zaczęli blisko godziny 22.30. Cztery piosenki i dwadzieścia minut muzyki. Niewdzięczna jest rola supportu, bo kiedy grali - ludzie jeszcze stali w kolejce do szatni i po napoje w barze. Może dziś to sobie odbiją w Krakowie.

Muzycy Anathemy pojawili się na scenie o 23. Byli w świetnym humorze. Mimo nie najweselszego repertuaru uśmiech regularnie powracał na twarze Vincenta i Dannego. Mimo później pory i widocznego zmęczenia - dawali z siebie jak zwykle wszystko. Niestety nie było z nimi Lee Douglas, co mnie osobiście zasmuciło. Natomiast jej nagrana na taśmę partia wokalna z Parisienne  Moonlight  otworzyła koncert. Widać było, że muzycy bardzo pragną wynagrodzić publiczności dwugodzinne czekanie za drzwiami klubu. I jest dla mnie w niewytłumaczalny sposób jasne, że nikt na sali nie był zawiedziony setlistą jaką zaprezentowali. Sięgali po rzeczy które dopiero nadejdą na We're here because we're here, po rzeczy z A Natural Disaster (CLOSER!, FLYING!), starocie prosto z muzeum im. Serenades (pierwszej płyty zespołu z 1993 roku). Prócz tego jak zwykle podróż przez pozostałe płyty jak Judgement (DEEP) czy Eternity (HOPE!, FAR AWAY!) albo A final day to exit (TEMPORARY PEACE!) lub Alternative 4 (FRAGILE DREAMS zagrane na koniec koncertu). Było mocno, było metalowo, chwilami Proxima trzęsła się posadach niesiona energią gitarowych czadów. Gratka dla fanów "dawnej" Anathemy. Sądząc po reakcji publiczności - podobało się.



Wartym odnotowania jest fakt, że Jamie - basista, również udzielił się wokalnie, co podejrzewam, nie zdarza się często. Śpiewał przez przetwornik fragment Another brick in the wall Pink Floyd. Dowód na to że muzycy potrafią i chcą się bawić muzyką, że sprawia im to wiele radości. Zresztą całość koncertu wyglądała tak jakby nie mieli przygotowanej setlisty, ale na bieżąco rzucali pomysły na to co zagrają.

Natomiast zagraniem firmowym Anathemy, za który najbardziej ich cenię, to znakomicie przemyślane kontrasty dynamiczne, gdzie energia wymienia się z melancholią. Gdzie rozpaczliwy krzyk uzupełnia się z delikatnym kojącym szeptem. Cisza po burzy. Burza po ciszy. Prawdziwy hałas można w pełni docenić tylko po chwili ukojenia.

Po Flying okraszonym porywającym solem Dannego, muzycy opuścili go na scenie. Został sam z gitarą akustyczną. Are you there. Utwór, który w pierwowzorze zabierał do nieba - w wersji z Hindsight jest jak spacer brzegiem morza w gronie najlepszych przyjaciół. Pełen wiary w to, że naprawę wszystko dobrze się skończy. Ta wersja AYT jest pocieszeniem, jest radością. Jest wolnością po wielu latach uwięzienia.



I nareszcie znalazłem słowo, którego mi brakowało odkąd usiadłem do klawiatury komputera by podzielić się z Wami moimi myślami po tym koncercie.

WOLNOŚĆ.

Muzyka Liverpoolczyków wyzwala. Uwalnia z okowów. Na dwie godziny mamy nasz osobisty Bezczas. I nikt nie jest w stanie nam go odebrać.

Pamiętam jak półtora roku temu wracałem z Kongresowej po koncercie Tori Amos. Było mi czegoś brak. Chciałem tam wrócić.


I teraz przezornie postanowiłem nabyć bilet na koncert do Krakowa.

-Warszawa, 2008

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz