poniedziałek, 2 kwietnia 2012

#19 Julia Marcell w Eskulapie



muzyka.bajo.pl


Nie wiem co odkrywczego można jeszcze napisać o Julii Marcell. Że jest najciekawszą polską artystką alternatywną młodego pokolenia? Oczywistość. Że pisze piosenki (co prawda) nawiązujące do rzeczy które już były, ale robi to z gracją, lekkością i inteligencją? Wiadomo. Że przywraca muzyce POP jej należny blask? Może to stwierdzenie jest jeszcze na wyrost, ale dajmy dziewczynie jeszcze chwilę. Wreszcie, że jej urokiem i autentycznością można byłoby obdzielić połowę sceny muzycznej w tym kraju (i pewnie w kilku innych)? Tak, to też pewnie ktoś już napisał. Nie napiszę więc nic odkrywczego. Napiszę natomiast, że Julia zdobywa coraz liczniejsze grono odbiorców i zasługuje w pełni na każdy gest uznania, każde westchnienie podziwu. Sobotniego wieczora w poznańskim Eskulapie zagrała po raz pierwszy koncert z "barierkami". Mieli grać na małej sali klubu, na piętrze. Zainteresowanie koncertem było jednak tak wielkie, że przeniesiono koncert tam, gdzie grają najpopularniejsi. I pomyśleć, że jeszcze niedawno można było ją podziwiać w małych, kameralnych klubach - pośród najwyżej kilkudziesięciu widzów. Nie da się wrócić wrażenia, jakie niesie taki występ. Prawdopodobnie z czasem nie będzie już większych szans na takie przytulne wydarzenie. Podczas obecnej trasy kluby wydały się być już za małe. Organizatorzy nie przewidzieli dynamiki z jaką rozniesie się jej muzyka. Dlatego wielu osobom nie było dane wziąć udziału w spektaklu. Tym, którym się udało, towarzyszył zaduch i wyjątkowo mało miejsca (np. Warszawa). Poznań miał to szczęście, że Eskulap oferuje dowolność, jeśli chodzi o pojemność miejsca. Elastycznie można było zareagować na gwałtowny przyrost popytu.

Znacznie większa niż zazwyczaj ilość ludzi na sali miała spowodować gorszy kontakt artystki z publiką, a to m.in. ten atut czyni jej koncerty tak wyjątkowymi. Mimo wszystko robiła co w jej mocy, by do tego nie dopuścić. Rzucała ze sceny liczne żarty, przekomarzała się z pozostałymi muzykami, angażowała w zabawę publiczność, a jednego gościa zaprosiła nawet na deski (szkoda, że tak pijanego, że zdawał się nie ogarniać rzeczywistości wokół siebie). Julia podchodziła też do krawędzi sceny by skrócić dystans dzielący ją od słuchaczy. Skakała po wewnętrznej stronie barierek usiłując śpiewać z publicznością. W pewnym momencie jej akrobacje o włos zakończyłyby się wywrotką, gdy wskoczyła na skrzynię z niezabezpieczonymi kółkami. Zachwiała się, wygięła, ale złapała równowagę - trzeba przyznać że miała wiele szczęścia, ale i refleksu.





Miałem wrażenie, że był to inny koncert niż ten zagrany w poznańskim Blue Note w październiku zeszłego roku. Wówczas było znacznie więcej rytmu. Instrumenty perkusyjne, oraz samplery generujące bity prowadzone były jakoś inaczej. Było ich więcej, lepiej się uzupełniały, sam rytm perkusji był znacznie bardziej połamany, niemal dubstepowy. Jesienny wieczór w Blue Note należał do perkusisty. Bez niego nie byłoby TAKIEGO wrażenia! Pamiętajmy przecież, że w październiku nie słyszeliśmy jeszcze płyty i tamten występ był absolutną premierą nagrań z "June". I to był jeden z najbardziej energetycznych, rytmicznych, skocznych performensów jakie widziałem. Co się więc stało, że tym razem piosenki straciły połowę swojego drajwu? A może facet gra inaczej, bo coś się stało z jego głową po nieszczęśliwym trafieniu do szpitala przed jesiennym koncertem w Zielonej Górze? Bo to właśnie dlatego tamten występ nie mógł się odbyć. Nno. Przynajmniej taki powód podał wówczas Management.

Jeśli nie jesteście z Zielonej Góry, albo jesteście z Managementu koncertowego Julii Marcell - nie czytajcie tego akapitu

Prawdziwym powodem nie mógł być przecież fakt, że Zielona Góra pod względem artystycznego odbioru wygląda mniej więcej tak. Powodem nie mógł być też absolutnie fakt, że koncert się nie sprzedał (przed koncertem na profilu FB Managementu koncertowego pojawiła się informacja o darmowych wejściówkach w zamian za rozklejanie plakatów na mieście - tonący brzytwy się chwyta?). Bo widzicie, żeby zrobić w ZG koncert niszowego artysty i osiągnąć sukces finansowy (czyt. nie być w plecy) należy ludziom zapłacić za przyjście. Trzeba też oczywiście przywieźć każdego taksówką, żeby raczyli łaskawie poobcować ze sztuką. Znamienną jeszcze może być informacja, że na pierwszym i jedynym dotąd koncercie Julii w Zielonej Górze, mój znajomy popłynął dobre parę tysięcy złotych. Mimo obietnic powrotu, Zielonej Góry nie umieszczono na marcowej trasie.

Ok, możecie czytać dalej.

Eh. Zostawmy to. Wracając do wieczoru w Eskulapie. Ten występ naprawdę mógł się podobać i mnie podobał się bardzo. I gdybym nie słyszał ich w Blue Note byłbym przezachwycony. Zespół bawił się intrami, konstrukcją poszczególnych piosenek. Momentami miało się wrażenie, że nowe wersje powstają w trakcie występu. To jest wspaniałe, że potrafią się tak bawić swoim repertuarem, dzięki temu performensy są niepowtarzalne, a muzycy nieprędko znudzą się graniem tego materiału. Tym razem np. skrzypce Julii odmówiły posłuszeństwa i to również wymogło kilka zmian w konstrukcji piosenek jakie zaprezentowali. W paru rzeczach pojawiły się też chórki Mandy Ping-Pong zmieniając wersje znane z płyt. Przeplatali pierwszą płytę nowymi nagraniami. Sięgnęli też po epkę "Storm". Nie zabrakło tego wszystkiego z czego Julia jest znana i podziwiana: Matrioszka, Ctrl, Outer space, June, Billy Elliot, Echo, Crow, Side Effects Of Growing, Twin Heart, I Wanna Get On Fire, Shhh (kolejność przypadkowa). Pewnie o paru rzeczach zapomniałem. Na bis wracali kilka razy, by na sam koniec wykonać "Carousel". Zabrakło mi "The story" oraz "Words won't save you".

Na sali był koń. Powiedział, że nie mógł mi pomóc - był koniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz