środa, 15 lutego 2012

#13 Strasznie głośno, niesamowicie blisko

3.bp.blogspot.com

Jest taki odcinek amerykańskiego "Idola", gdzie występuje Irakijczyk-inwalida. Wojna z Ameryką odebrała mu obie ręce. Facet śpiewa przeciętnie, mimo to cała widownia klaszcze z uznaniem, a Jury rozpływa się nad nim w zachwytach. A przecież gdyby nie kalectwo, nie dostałby ani jednego głosu na "tak".

Podobnie jest z filmem "Extremely Loud and Incredibly Close" w reżyserii Stephena Daldry. Dziewięcioletni Oskar Schell (Thomas Horn), poszukuje zamka, do którego będzie pasował tajemniczy klucz pozostawiony przez ojca (Tom Hanks), będącego ofiarą zamachu z 11 września. Chłopak, w czasie swojego questu, spotyka wielu ludzi - w sposób bezpośredni, bądź pośredni - dotkniętych tragedią 9/11 (cóż za zbieg okoliczności!). I mam nieodparte wrażenie, że gdyby ów ojciec zginął w zwyczajnym (nie przepełnionym amerykańską martyrologią) wypadku, to nominacji do Oscara by nie było. Bo film jest wyjątkowo naiwny, nawet jak na baśń. W tym punkcie wykorzystanie tragedii WTC jest tak strasznie pretekstowe, że aż kłuje w oczy. Bo "Nine Eleven" wnosi do filmu niewiele, a seansowi towarzyszy myśl, że ów motyw został dołączony na siłę, niczym żenujące dziennikarskie pointy przyklejone na zakończenie kolejnej relacji w "Wiadomościach". Pytanie brzmi, czy trzeba wycierać sobie gębę tymi wydarzeniami? Przecież śmierć w budynku WTC nie wydaje się być ważniejsza czy szlachetniejsza niż śmierć w wypadkach samochodowych, jakich codziennie na drogach przydarza się tysiące. Dla Kosiarza to bez różnicy. Dla jego kosy wszyscy równi. Ale nie, nie. Musiało być 9/11. Karta przetargowa by dostać się na oscarową galę.

Przez większą część filmu ma się wrażenie, że twórcom zależy na wyciśnięciu z widza jak największej ilości łez. Robią to bardzo nachalnie, używając taniego sentymentalizmu. Pełno tu górnolotnych i patetycznych wyznań dotyczących cierpienia, wybaczenia i ogólnie pamięci. Główny bohater (w zamierzeniu mający być katalizatorem wzruszeń) to wkurzający dzieciak, w dodatku strasznie głośny, hiperaktywny i absurdalny. Być może cierpi na autyzm (jest to tylko moje podejrzenie, bo nie jest to powiedziane wprost), ale nawet jeśli, to taką postać można było poprowadzić zupełnie inaczej - tak aby - mimo swoich kompulsywnych zachowań - budziła dobre emocje. Niestety Oskar budzi tylko zdenerwowanie.

Tego filmu nie ratuje nawet mocna (?) obsada. Bullock (matka) jest jak zwykle mimozą (poza tym co to za matka, co puszcza samopas dzieciaka po Nowym Jorku?). Tom Hanks? Prawie zapomniałem, że grał w tym filmie. Max von Sydow? Tu troszkę lepiej. Rola staruszka-niemowy, któremu Oskar opowiada swoją historię i wciąga w swoje poszukiwania, jest ciekawa, niemniej nie wiem czy zasługuje na nominację w kategorii "najlepsza rola drugoplanowa". Zwłaszcza, że aktor ma w swoim dorobku dużo lepsze kreacje. Może akademia uznała, że "lepiej teraz, póki będzie za późno".

Gwoździem do trumny (spoiler alert!) jest fakt, iż nagle dowiadujemy się, że matka chłopca, która po tragedii, jaka spotkała jej męża, przypomina bardziej warzywo niż człowieka (śpi całymi dniami lub snuje się po domu jak zombie) - od początku brała znaczący udział w układance, jaką przyszło ułożyć chłopcu. Czyli cały ten czas udawała. Wszystko było w porządku, żadnej traumy, smutku i ciężkich przeżyć. Wszystko dla happy endu. Ręce opadają.

Na zakończenie - jeśli lubicie grę na najniższych emocjach, to rozrywka dla Was. W innym przypadku trzymajcie się od tego filmu strasznie i niesamowicie daleko.

4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz