niedziela, 21 lipca 2013

#35 Spring Breakers





To chyba najbardziej hajpowany film roku. Nominowany do nagrody na Festiwalu w Wenecji. Dopiero po zakończeniu seansu z niedowierzaniem przeczytałem, że to jest komedia. Że to piekielnie inteligentna satyra na dzisiejsze dzieciaki zapatrzone w popkulturę i myślące popkulturowymi schematami. Niestety tej piekielnej inteligencji nie widać na ekranie.Większość seansu to niekończące się imprezy, wulgarne najazdy kamery na nagie ciała, masa bezsensownych powtórzeń, płycizna, bełkotliwość dialogów, trzęsąca się kamera, oniryczne barwy i wizje, oraz brak aktorów czy w ogóle brak jakiejkolwiek postaci, z którą dałoby się utożsamić. A wszystko to wymieszane ze sobą, nawrzucane do jednego worka bez konsekwencji, przypominające bałagan w mieszkaniu studenckim po naprawdę grubej imprezie.

Wyjątkowo wygodne jest pisanie o tym filmie, że to taka genialna satyra na współczesność, utratę wartości, nudę, rozpasanie dzisiejszej młodzieży zapatrzonej w teledyski MTV. A jednak to nie takie proste. Bardzo łatwo jest napchać do jednego filmu kilkadziesiąt niedokładnie i niechlujnie zmontowanych scen z imprez pełnych alkoholu i narkotyków. Takie przebitki można znaleźć na niejednym smartfonie mieszkańców akademików pod każdą szerokością geograficzną. Ale nazywać to od razu sztuką? I że niby James Franco był taki genialny w tym filmie? Nie był. Był jak wszystko w tym filmie - płytki i bardzo mocno przerysowany. Przesadny. Ale tak, ja rozumiem, sztuka, zabieg celowy. Franco musi być tutaj taki, jak raperzy w amerykańskich teledyskach, ociekający złotem, kasą i koką. Łapię. Taka artystyczna przenośnia.

Litości. Piekielnie inteligentna satyra wymaga znacznie większego wysiłku przy pracy nad postaciami, ujęciami, fabułą i całą resztą zawartości filmu, niż Harmony Korine, reżyser, nam przygotował. Ten film ocieka lenistwem twórców, prymitywnymi rozwiązaniami po najmniejszej linii oporu i zupełnie nie trzyma się kupy. Jest okropnie niespójny, nie wiadomo jaki jest ton tego filmu. Komedia to nie jest na pewno. Zaczyna się jak obyczajówka - ot historia czterech nastolatek, znudzonych życiem, chcących zmienić je w niekończące się pasmo imprez. Ale później już mamy przebitki ni to ze snu, ni to realnych wydarzeń, zdarzenia bez ładu, a końcówka to jest już jakaś infantylna groteska zamieniająca cherlawe dzierlatki w superheroski.

I jeszcze plakat. Wygląda jak plakat typowego filmu o nastolatkach. Na forach można przeczytać, że to również genialny zabieg, bo widzowie nastawiają się na "teen movie", a dostają "ambitne kino". Nic z tych rzeczy. Zasada jest prosta: jeśli chcesz sprzedać raz, a później sprzedać ponownie, to dotrzymuj obietnic. Więc i w tym aspekcie film Korine zawodzi: widzowie idą na film, zachęceni plakatem i wprowadzani są w błąd.

Błyskotliwa szydera? Zdecydowanie nie. Ten film powinien być jako przykład w Wikipedii po hasłem "strata 1,5 godziny życia".

  

niedziela, 26 maja 2013

#34 Man of steel



W tym filmie walczą. I walczą. I walczą. Walczą dla samego faktu walki. Walczą z tego samego powodu, dla którego pies liże obrożę, którą nosi na szyi. Dlatego, że mogą. Bo komputery są coraz wydajniejsze i pozwalają na cuda, więc można te walki pokazać bez uczucia zażenowania (tak jak dziś patrzy się na film Superman IV). A jeśli już można, to trzeba pokazać tych walk dużo i bez granic, skrępowania, czy logiki. Bo zawsze zachodziliśmy w głowę jak wyglądałby film o Supermanie, gdyby efekty specjalne posunęłyby się znacznie do przodu. Dziś mamy już tę posuniętą technikę. No to walczą. A fan-boye i nerdy się radują. Ale czego się można było spodziewać po filmie o facecie w majtkach założonych na spodnie? Otóż, biorąc pod uwagę fakt, że w przedsięwzięciu wziął udział Christopher Nolan - można było się spodziewać naprawdę wiele. Jeśli udało mu się porządnie zrealizować jeden absurdalny koncept - Batman, to dlaczego nie koncept - Superman? Poza tym trailer był naprawdę znakomity i angażujący, pełen fantastycznych ujęć.

Niestety, kiedy zobaczyłem film, okazało się, że jest duży problem z tą historią. Otóż Ziemianie wcale tego Człowieka ze stali tak bardzo nie potrzebowali. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że nie potrzebowali go wcale. Od ostatniej dużej wojny minęło pół wieku, więc najwyraźniej mieszkańcy Ziemi radzili sobie całkiem dobrze. Aż pojawił się Superman, paradoksalnie sprowadzając na nich zagładę. Dlatego, że prawdziwe kłopoty podążyły za naszym bohaterem, obracając w perzynę wszystko na co napotkały. Zabijając setki tysięcy istnień. Wygląda więc na to, że Kal - El przysłużyłby się światu dalece bardziej, gdyby nigdy nie pojawił się pośród nas!

Winnym całego zamieszania jest ojciec Człowieka ze stali, który przez cały film (jako jeszcze żywe indywiduum, a potem jako wirtualna projekcja) powtarza potomkowi, jak to jest on stworzony do rzeczy wielkich, oraz do tego, by poprowadził ludzkość do triumfu. Inna sprawa, że ludzkość tej pomocy nigdy nie potrzebowała. Jeszcze inna rzecz, że Superman w Man of steel nie ratuje nikogo [sic!], z wyjątkiem swojej ukochanej Lois Lane. To zdecydowanie bohater na jakiego ludzkość nie zasługiwała i jakiego tym bardziej nie potrzebowała.

To co przykuwa oko, to część ujęć, które zrealizowane zostały po mistrzowsku. Ujęć uszytych pod trailer, niekoniecznie płynnie wpasowujących się w całość. Wzornictwo stroju Kal-Ela także prezentuje wysoki poziom. Natomiast pomysły designerskie planety Krypton zaczerpnięte są bezczelnie z "Matrixa" i "Prometeusza" (np. ludzie rodzący się w inkubatorach na polach uprawnych czy maszyny wwiercające się w powierzchnię planety).

Z tym całym harcerzykiem jest problem. Filmy z Christopherem Reevesem są infantylne i podobają się chyba tylko tym, którzy w tamtych czasach byli dziećmi (ale na niebiosa - powtórzę się: obejrzyjcie dziś na poważnie Superman IV), a Powrót Supermena z 2006 roku to jeden z najnudniejszych filmów dekady. Może po prostu chodzi o to, że o ile historia o Batmanie jest w stanie się sprawdzić na dużym ekranie, bo to w końcu człowiek z krwi i kości miewający ludzkie słabości i mroczną przeszłość, to jednak opowieść o Supermanie jest czymś absurdalnym. Ten facet lata, cofa czas, strzela laserem z oczu, przenosi góry, może być jednocześnie po dwóch stronach globu. Trudno się utożsamiać z taką postacią. Nawet ostatnia scena Man of steel, w której Kal - El brutalnie niszczy satelitę śledzącą jego poczynania, po czym daje do zrozumienia armii USA, że nikt nie będzie go kontrolował - zawiera w sobie coś przerażającego. Przypomina, że Superman nie odpowiada przed nikim i może robić cokolwiek mu się podoba. A w związku z tym jest najbardziej niebezpieczną istotą na Ziemi. 



niedziela, 3 marca 2013

#32. Wiosna koncertowa w ZG



W końcu zacznie się coś dziać w tym smutnym mieście, co to się w nim nic nie dzieje. Oczywiście "coś" nie oznacza, że zaraz nie wiadomo ile. I że Zielona Góra przeobrazi za chwilę w artystyczne centrum wszechświata. Nie nie. Tak dobrze nie jest i chyba już nie będzie. Ale dobrze już, starczy już. Nie ma co popadać w zgorzkniałość, bo nie ma ku temu powodów. Ważne, że parę rzeczy jest do posłuchania tej wiosny na tej artystycznej pustyni w Zielonej Górze. I nie piszę tu o obegranych do niemożliwości, nudnych do nieprzytomności i boleśnie oczywistych kapel zasilających każdego roku dni wąsa i kiełbasy miast (Budka Suflera, Lady Pank, Patrycja Markowska) czy równie nudnych i oczywistych kapel uparcie zasilających (od dziesięcioleci) dni kultury studenckiej (Coma, Lao Che, Kult, Happysad, Strachy na lachy czy Hurt).

Jeśli jesteście sympatykami któregoś z wyżej wymienionych zespołów, to doskonale Was rozumiem. Mnie również nie jest obce pojęcie "Guilty pleasure", czyli w tym przypadku poczucia winy wynikającego z odczuwania przyjemności ze słuchania muzyki, która była dla nas kultowa kiedy byliśmy nastolatkami i nie wiedzieliśmy zbyt wiele o życiu. Nie znaliśmy też zbyt wielu zespołów muzycznych, gdyż nie było Internetu. To tak jakby powiedzieć, że lubi się najbardziej ze wszystkich zup na świecie grochówkę, choć w życiu jadło się tylko grochówkę, bez możliwości skosztowania warzywnej, barszczu czy rosołu. Istotnie w kontekście posiadania ograniczonych horyzontów poznawczych i oszczędnego doświadczenia opartego na bazie "polecanek" kumpli ze szkoły (których horyzonty były ciut szersze od naszych) - przykładowa Pidżama Porno rzeczywiście mogła być dla nas obiektem kultu. Dlatego dziś wracamy z nostalgią i tęsknotą do tamtych czasów i słuchanej wtedy muzyki. Stare czasy były dobre, bo byliśmy wówczas młodzi. Muzyka słuchana w tamtych czasach była dobra, bo byliśmy młodzi. Później nastały czasy Internetu i ci bardziej ambitni z nas rozpoczęli poszukiwania na własną rękę. I im większa, im bardziej niestrudzona ta ambicja była, tym lepszych rzeczy mogliśmy doczekać w dziedzinie słuchania muzyki. Polecam więc szukać, no chyba że nie macie czasu, i jeśli jesteście z Zielonej Góry (lub możecie w niej się pojawić) to polecam pójść na skróty i zobaczyć na co ciekawego się wybieram. Oto moja lista dobrych wiosennych koncertów w Zielonej Górze:

24 marca (niedziela)
Kombajn do zbierania kur po wioskach (PL) - 4 róże dla Lucienne

15 kwietnia (poniedziałek)
Aedi (Włochy) - Zielona Jadłodajnia

20 kwietnia (sobota)
Hugo Race (Australia) - Zielona Jadłodajnia

10 maja (piątek)
Plum (PL) - Zielona Jadłodajnia

Maj (dokładny termin nieznany, więc wypatrujcie)
Rykarda Parasol (USA) - Zielona Jadłodajnia

Maj  (dokładny termin nieznany, więc wypatrujcie)
Barbara Morgenstern (Niemcy) - Zielona Jadłodajnia


Wybrać się warto na każdy z tych koncertów, zwłaszcza, że bilety są w rozsądnych cenach (w jakich? poszukajcie sobie), a można przeżyć coś naprawdę wyjątkowego.