środa, 29 lutego 2012

#15 Oscarowa noc (no, prawie)



img.ibtimes.com

Był ambitny plan śledzenia nocy oscarowej. Była seria blisko dwudziestu oscarowych seansów wchłanianych od momentu ogłoszenia nominacji. W końcu zawsze lepiej się ogląda, kiedy wiadomo o czym mówią. Nawet o bankiecie oscarowym, skromnym acz smacznym, się pomyślało. Zaczęło się czerwonym dywanem i.. skończyło się w chwili początku gali. Towarzyszka miała nazajutrz rano ważną rozmowę. Słowem: życie. Trzeba było pójść spać, bo bez towarzyszki Oscary nie mają nawet połowy swego uroku. Niemniej nie ma płaczu. Po powrocie towarzyszki z ów rozmowy, udało się zobaczyć calusieńką galę i to bez reklam (Oscary to potężne wydarzenie, więc reklamy wrzucane są co kwadrans). Wielkim wyczynem było przetrwać bez tzw. spoilerów (sytuacja kiedy ktoś zdradza wynik meczu, a ty chcesz zobaczyć powtórkę), bo a to ktoś z okna krzyknie, a to kątem oka się dostrzeże w gazecie, leżącej na czyimś ganku, a to na tramwaju napiszą, a to na fb, a to sąsiad po prostu zepsuje nam zabawę, bo jest złośliwym typem. Tylko, że tym razem nam się udało. Towarzyszka wróciła do domu, i można było zasiąść do retransmisji (dodam, że chińskiej, ale chwała im, że nie silili się na lektorat).

Profil członków Akademii Filmowej jest powszechnie znany. Średnio mamy tu do czynienia z dziadkiem/babcią po 60tce, kolor skóry biały, nie mającym/cą do czynienia z żadnym filmem od dziesięcioleci. Wśród tego szacownego Jury znajdują się emerytowani reżyserzy, producenci, operatorzy, muzycy, scenarzyści oraz aktorzy. Liczby mówią same za siebie: 94 proc. członków akademii to biali, 77 proc. stanowią mężczyźni, średnia wieku wynosi 62 lata, z czego osoby poniżej 50 roku życia stanowią tylko 14 proc*.



2.bp.blogspot.com

Można by się spierać, że to jest źle, bo skostniali, że lepiej wprowadzić powiew młodości, że film poszedł naprzód, a Akademia Filmowa została wyraźnie myślowo w tyle. A jednak pozostaje ten argument, że to jest potężna wiedza, doświadczenie, którego nie mają młodzi. I z pewnością bardziej wierzy się wykładom siwiutkiego mistrza Yody, niż młokosa, któremu wydaje się, ze pozjadał wszystkie rozumy. Obecni członkowie Akademii znają kanon czy klasykę kinematografii nie z mądrych książek, czy z wytartej kopii z youtube. Oni te książki pisali. Oni na ogól te kanoniczne filmy tworzyli, kreowali podstawy i postawy, byli źródłem inspiracji dla współczesnych. Nie byłoby dziś wprawdzie oszczędnego w środkach, ale uroczego "Artysty", gdyby nie lwia część z nich. Mam świadomość, że mogę nieco przesadzać i wyolbrzymiać, bo w istocie jest pewnie tak, że większość z tych dziadków wcale nie ogląda proponowanych filmów, i oddelegowuje do tego swoje żony. Niemniej jednak idea jest słuszna i mnie przekonuje. Rady mędrców od pokoleń zasilane są sędziwymi brodaczami.

Po zaznajomieniu się z profilem rady, wybór (w dużej mierze niemego) "Artysty" Michel'a Hazanavicius'a, jako najlepszego filmu, już tak nie dziwi. Naiwny w swojej wymowie, czerpiący garściami z początków poprzedniego wieku - bawi i wzrusza. Wspaniale się to ogląda. Mimo prymitywnych narzędzi - nie razi nieporadnością. W zamian - czaruje i przenosi do innej epoki. Myślę sobie, że to dobrze, że wygrał, bo byłem filmem naprawdę zauroczony.



i.pinger.pl

Nominacje były bardzo zachowawcze, o czym świadczy brak tak ważnych obrazów jak "Wstyd", "Musimy porozmawiać o Kevinie" czy "J.Edgar". Wszystkie poruszają nieprzyjemne, trudne i dosadne tematy. I tych zabrakło, nawet w mniej znaczących kategoriach. Zupełnie jakby je zignorowano, a przecież Tilda Swinton bezspornie zasłużyła na nominację za "We Need to Talk About Kevin". Pod tym względem Złote Globy górują nad Oscarami. Więcej otwartości, mniej poprawności politycznej. Nie mogę też pojąć nominacji w kategorii "najlepszy film" dla pretensjonalnego "Strasznie głośno, niesamowicie blisko", rozwlekłego "Czasu wojny", czy przekombinowanego "Drzewa życia".

W tym ostatnim możemy podziwiać Brada Pitt'a nominowanego za "Moneyball". Podoba mi się strategia jaką Pitt przyjął. Wie doskonale, że jego czas jako maczo dobiega końca, i niebawem w pościgach i walkach z bandytami będzie wyglądał nieautentycznie, toteż sięga po filmy trudniejsze lub/i artystyczne. Oscara tym razem nie dostał, tak więc Angelina pozostaje tą bardziej utytułowaną stroną najpopularniejszej pary świata. Przegrał z Jean'em Dujardin'em ("Artysta"). Ale trzeba przyznać, że z takim kontestatorem przegrać, to jak wygrać.

Coraz doskonalsza Glenn Close, musiała tym razem oddać pola Meryl Streep. Bardzo liczyłem, że rola Alberta Nobbsa da Glenn wymarzoną statuetkę. Można wymienić dziesiątki przykładów, kiedy ktoś naprawdę sobie zasłużył, ale Oscara nie otrzymał, gdyż akurat w danym roku był urodzaj. Innym razem zaś zdarzają się sytuacje absurdalne, gdy nagrody trafiają w ręce Nicka Cage'a czy Sandry Bullock.



pudelek.pl

Polski akcent - "W ciemności" przegrał z irańskim "Rozstaniem". Zagraniczne filmy sobie odpuściliśmy, więc się nie wypowiem czy słusznie przegrał. Pewnym jest natomiast, że Agnieszka Holland czuła się na tegorocznej gali jak u siebie. Natomiast jej przyboczny Robert Więckiewicz pasował do całości jak kwiatek do kożucha. Był sobą, czyli chłopkiem roztropkiem. Szczególnie rozbawiło mnie jak w wywiadzie dla polskiej TV opowiadał o tym jak to on dobiera narzędzia wyrazu aktorskiego, w każdej roli inne. Tylko dlaczego, pytam, za każdym razem jest taki sam (czyli gra siebie)? Począwszy od jednej ze swoich pierwszych ról w telewizyjnym tasiemcu, po późniejsze role szowinistycznych świń, czy prymitywów wykorzystujących swoje kobiety.

A na koniec domagam się Oscara dla pieska Uggie'ego za film "Artysta". Był najzdolniejszy i popisał się najcudowniejszym aktorstwem z wszystkich nominowanych! Ten koń z "War horse" to się w ogóle nie umywa. Nno.

secretcircle.alloyentertainment.com



PS: tak tak, ja wiem, oni nie trzymają statuetki Oscara

sobota, 18 lutego 2012

#14 The Shield: Najprawdziwszy serial, jaki kiedykolwiek stworzono

www.loqueyotediga.net


The Shield w reżyserii Shawna Ryana odwzorowuje rzeczywistość z piekielną dokładnością. Tu nie ma taryfy ulgowej. Epizody kipią testosteronem, brutalnością i akcją, ale nie ma naciągania praw fizyki czy zdrowego rozsądku. Wystrzeliwanych kul jest dokładnie tyle, ile mieszczą magazynki. Siniaki i rozcięcia po uderzeniach są zawsze na miejscu. Prostytutki są brzydkie, bandyci są brutalni, a gliniarze nie pozostają im dłużni. Nawet klozet na posterunku zapycha z taką samą częstotliwością jak w prawdziwym życiu. Czyli często. Językowo też nie ma "ą, ę" - jak to często bywa w telewizji, gdzie rynsztok posługuje się niemal poezją. Postaci mówią językiem ulicy. I to tej najplugawszej. Nie ma więc kolorowania i wybierania łatwych rozwiązań. Nie ma też kpin z inteligencji widza.

W The Shield śledzimy losy specjalistycznej Grupy Uderzeniowej wyznaczonej do walki z gangami w fikcyjnym dystrykcie Farmington. Dowodzony przez Vica Mackeya (Michael Chiklis) oddział się nie cacka. Goście rozwalają wszystko co stanie im na drodze, używają metod szeroko uznawanych za nieetyczne a także kradną w imię szorstkiej, dziwnie pojętej sprawiedliwości. W pierwszej scenie serialu widzimy jak Mackey posyła kulkę w głowę jednego ze swoich ludzi. Szybko okazuje się, że Terry Crowley został podstawiony przez zwierzchników, by zdemaskować brudną działalność Vica i reszty. A zdrady się nie wybacza.

static.guim.co.uk


Grupa Uderzeniowa ma swoje podwaliny w The Crash (Community Resources Against Street Hoodlums), czyli zespole do walki ze zorganizowaną działalnością gangów, będącym częścią LAPD Rampart Division, patrolującym Rampart Boulevard w Los Angeles. W późnych latach 90tych ponad 70 policjantów z grupy Crash było zamieszanych w tzw “Rampart Scandal”. Członków Crash oskarżono m.in. o korupcję, kradzieże skonfiskowanych narkotyków, rozboje, a nawet morderstwo*.

Polski tytuł The Shield to "Świat gliniarzy", i o ile na ogół rodzime wersje tytułów są kompletnie nietrafione, to tym razem jest całkiem celnie. Bo śledzimy nie tylko przygody Mackyego i spółki. Shawn Ryan ukazuje bowiem pracę policji na kilku szczeblach, począwszy od krawężników, przez detektywów, na pracy grupy uderzeniowej kończąc. Każda z tych formacji ma tu swoich przedstawicieli. W związku jednak z wagą emocjonalną, mam wrażenie, że widz z największą uwagą śledzi poczynania tej ostatniej. "Strike Team" to Vic Mackey, Ronnie Gardocki, Shane Vendrell oraz Curtis Lemansky. Mieszanka wybuchowa zdolna wyważyć każde drzwi i przyskrzynić nawet najtwardszego bandziora, czy cały gang heroinowy. Postaci stanowiące trzon grupy uderzeniowej to całkiem różne charaktery.

bensbreakfastblog.files.wordpress.com


"Mackey to bardzo ciekawa postać": komentuje Chiklis. "Z jednej strony porządny facet, wykonujący świetną robotę, mający jeden z najwyższych współczynników aresztowań, i za to można go podziwiać. Z drugiej strony facet zabija innego gliniarza i kradnie mafijne pieniądze pochodzące z narkotyków. Działa wg własnego kodeksu postępowania. Jest manipulantem. Ale głęboko w sercu - jest moralny na tyle na ile pozwala mu sytuacja. Jest głową rodziny, o którą się troszczy, kocha swoje dzieci, zrobiłby dla nich wszystko. Vic ma dwie strony osobowości stojące w ciągłym konflikcie"*.

Shane (Walton Goggins) to kozak-kowboj, który zabiłby się skacząc z poziomu swego EGO na poziom swego IQ. Jest prawą ręką Vica, pozostając zawsze w jego cieniu, z czym to samo EGO nie pozwala mu się pogodzić. Lemansky (Kenny Johnson) jest najbardziej wrażliwy i prawy z całej czwórki. Mimo, że wykonuje swoje obowiązki bez mrugnięcia okiem i jest bardzo lojalny, ma też najwyraźniej zarysowane sumienie.Najcichszy jest Gardocki (David Rees Snell). Najmniej charakterystyczny, przez większość serii snuje się w tle drużyny niczym cień.

Produkcja błyszczy występami gościnnymi. Glenn Close w czwartym sezonie daje prawdziwy popis. Forest Whitaker natomiast, kradnie dla siebie cały sezon piąty i kawałek szóstego. Prócz tych bardziej czytelnych (bez wątpliwości) super gwiazd, mamy całą plejadę badass-ów kina klasy B lat 80tych. Jest tu m.in. Mark Rolston, czyli szeregowy Drake z Aliens, jest Carl Weathers grający w Predatorze oraz serii o Rockym. Smaczków tego typu jest więcej, należy się tylko mocniej przyjrzeć.

dvdactive.com


Wypada pochylić się dłużej nad występem Glenn Close, która gra nową kapitan "Stodoły" - Monikę Rawling. Jest wspaniała i tak jak wszystko w serialu - prawdziwa. Jest mocną osobowością. Portretuje perfekcyjną szefową - z jaką chciało by się pracować. Surową, ale sprawiedliwą i konkretną."Kiedy widzi się Michaela i mnie razem, czyli intelekt i finezję mojej postaci oraz jego spryt i siłę,"* mówi Close podczas wywiadu pomiędzy kręceniem scen - "Myślisz sobie, że to naprawdę idealna kombinacja". "Rawling dodaje ognia tej serii" - komentuje zdobywca Emmy - Chiklis. "Co jest lepsze od posiadania w serialu jednej mocnej i dominującej postaci? Posiadanie dwóch!" *.

guardian.co.uk


Drugi błysk występów gościnnych, to występ Foresta Whitakera, wcielającego się w postać detektywa Kavanaugha, którego celem jest usunięcie Mackyego oraz jego ludzi z ulicy, udowodnienie im przewin i w rezultacie umieszczenie ich za kratkami. Pragnie tego tak bardzo, że staje się to dla niego czymś więcej niż obowiązkiem - sprawą osobistą. A w dalszej części zdarzeń - obsesją. "Najdziwniejsze jest to, że widzowie odebrali postać Kavanaugha jako "tego złego". To chyba przez to, że ludzie są tak bardzo zakochani w postaci Vica, że zupełnie nie podobało im się, że moja postać próbuje go zapuszkować. A przecież to on jest tym złym, brudnym gliną" - śmieje się Whitaker - "to sytuacja w stylu: człowieku, lubię twoją postać, ale zostaw gościa w spokoju, ok? Odczepisz się?"*.

gdefon.ru


W Polsce "Świat Gliniarzy" nie wiedzieć czemu (albo wiedzieć czemu) się nie przyjął. To ogólnie (nie tylko u nas) jeden z najbardziej niedocenionych seriali. A przecież to tak dalece doskonała produkcja. Zakończenie każdego kolejnego sezonu zawiera emocjonalną bombę. Ale to co twórcy przygotowali w konkluzji całego serialu, to prawdopodobnie najlepsze zakończenie w historii telewizji. Najpowszechniejszą chorobą produkcji telewizyjnych jest rozciąganie fabuły do granic możliwości. Naciąganie wątków. Rozwiązania z kapelusza. Pozostawianie widza bez odpowiedzi. Na ogół twórcy zapędzają się w kozi róg tak bardzo, że nawet najbardziej spektakularna legenda rozmienia się na drobne (patrz LOST, Prison Break czy choćby Dexter). W The Shield wszystkie wątki są podomykane. Rzecz nie traci pędu nawet na moment i przez wszystkie siedem sezonów trzyma bardzo wyrównany poziom.

Jeżeli The Shield nie zasługuje na 10/10, to zwyczajnie nic nie zasługuje na taką notę.

środa, 15 lutego 2012

#13 Strasznie głośno, niesamowicie blisko

3.bp.blogspot.com

Jest taki odcinek amerykańskiego "Idola", gdzie występuje Irakijczyk-inwalida. Wojna z Ameryką odebrała mu obie ręce. Facet śpiewa przeciętnie, mimo to cała widownia klaszcze z uznaniem, a Jury rozpływa się nad nim w zachwytach. A przecież gdyby nie kalectwo, nie dostałby ani jednego głosu na "tak".

Podobnie jest z filmem "Extremely Loud and Incredibly Close" w reżyserii Stephena Daldry. Dziewięcioletni Oskar Schell (Thomas Horn), poszukuje zamka, do którego będzie pasował tajemniczy klucz pozostawiony przez ojca (Tom Hanks), będącego ofiarą zamachu z 11 września. Chłopak, w czasie swojego questu, spotyka wielu ludzi - w sposób bezpośredni, bądź pośredni - dotkniętych tragedią 9/11 (cóż za zbieg okoliczności!). I mam nieodparte wrażenie, że gdyby ów ojciec zginął w zwyczajnym (nie przepełnionym amerykańską martyrologią) wypadku, to nominacji do Oscara by nie było. Bo film jest wyjątkowo naiwny, nawet jak na baśń. W tym punkcie wykorzystanie tragedii WTC jest tak strasznie pretekstowe, że aż kłuje w oczy. Bo "Nine Eleven" wnosi do filmu niewiele, a seansowi towarzyszy myśl, że ów motyw został dołączony na siłę, niczym żenujące dziennikarskie pointy przyklejone na zakończenie kolejnej relacji w "Wiadomościach". Pytanie brzmi, czy trzeba wycierać sobie gębę tymi wydarzeniami? Przecież śmierć w budynku WTC nie wydaje się być ważniejsza czy szlachetniejsza niż śmierć w wypadkach samochodowych, jakich codziennie na drogach przydarza się tysiące. Dla Kosiarza to bez różnicy. Dla jego kosy wszyscy równi. Ale nie, nie. Musiało być 9/11. Karta przetargowa by dostać się na oscarową galę.

Przez większą część filmu ma się wrażenie, że twórcom zależy na wyciśnięciu z widza jak największej ilości łez. Robią to bardzo nachalnie, używając taniego sentymentalizmu. Pełno tu górnolotnych i patetycznych wyznań dotyczących cierpienia, wybaczenia i ogólnie pamięci. Główny bohater (w zamierzeniu mający być katalizatorem wzruszeń) to wkurzający dzieciak, w dodatku strasznie głośny, hiperaktywny i absurdalny. Być może cierpi na autyzm (jest to tylko moje podejrzenie, bo nie jest to powiedziane wprost), ale nawet jeśli, to taką postać można było poprowadzić zupełnie inaczej - tak aby - mimo swoich kompulsywnych zachowań - budziła dobre emocje. Niestety Oskar budzi tylko zdenerwowanie.

Tego filmu nie ratuje nawet mocna (?) obsada. Bullock (matka) jest jak zwykle mimozą (poza tym co to za matka, co puszcza samopas dzieciaka po Nowym Jorku?). Tom Hanks? Prawie zapomniałem, że grał w tym filmie. Max von Sydow? Tu troszkę lepiej. Rola staruszka-niemowy, któremu Oskar opowiada swoją historię i wciąga w swoje poszukiwania, jest ciekawa, niemniej nie wiem czy zasługuje na nominację w kategorii "najlepsza rola drugoplanowa". Zwłaszcza, że aktor ma w swoim dorobku dużo lepsze kreacje. Może akademia uznała, że "lepiej teraz, póki będzie za późno".

Gwoździem do trumny (spoiler alert!) jest fakt, iż nagle dowiadujemy się, że matka chłopca, która po tragedii, jaka spotkała jej męża, przypomina bardziej warzywo niż człowieka (śpi całymi dniami lub snuje się po domu jak zombie) - od początku brała znaczący udział w układance, jaką przyszło ułożyć chłopcu. Czyli cały ten czas udawała. Wszystko było w porządku, żadnej traumy, smutku i ciężkich przeżyć. Wszystko dla happy endu. Ręce opadają.

Na zakończenie - jeśli lubicie grę na najniższych emocjach, to rozrywka dla Was. W innym przypadku trzymajcie się od tego filmu strasznie i niesamowicie daleko.

4/10

wtorek, 7 lutego 2012

#12 The Amazing Spiderman zwiastun 2



Wygląda na to, że nareszcie dostaniemy takiego Spidermana na jakiego wprawdzie nie zasłużyliśmy, ale jakiego potrzebujemy. Zapowiada się, że nie będzie filmowej mamałygi, o którą ocierała się momentami trylogia Sama Raimi'ego. Tamte filmy oczywiście nie były złe, ale jakoś nie tak wyobrażałem sobie przeniesienie na ekran jednego z ważniejszych bohaterów z dzieciństwa. Wierzę, że Marc Webb (nazwisko zobowiązuje) nada postaci Petera Parkera kręgosłup, że to będzie człowiek pająk z krwi i kości. Andrew Garfield wprawdzie wizualnie nie leżał nawet w pobliżu Parkera z komiksu, ale jest lepszy niż Maguire. Zarówno Tobey, jak i Kirsten Dunst byli poprawni, ale nie tacy jak powinni. Zachowanie Petera i Mary Jane ma się zresztą nijak do komiksów. Oryginalny Peter to pogodny błyskotliwy dzieciak, o nieprzeciętnym poczuciu humoru, rzucający na lewo i prawo celne riposty. Spidey Tobeya jest bardziej emo. I nie ma poczucia humoru. Filmowa MJ jest bezbarwna i w sumie jest tylko pretekstem by coś się działo (by ją ratować!). Komiksowa MJ, kiedy trzeba, ma pazur, większe zacięcie niż Dunst (z wiecznie na pół przymkniętymi oczami). Fabuła trylogii natomiast, ogranicza się w gruncie rzeczy do: "wróg porywa MJ, Spidey ratuje MJ i pokonuje wroga". Ogólnie ten sam zarzut do całej trylogii. Krótkotrwałość. Zabawa w sam raz do popcornu i do zapomnienia po wyjściu z kina. Fani komiksów musieli mieć niezłego nerwa. Tym razem możemy dostać znacznie więcej.

2.bp.blogspot.com


Tym razem u boku naszego bohatera zobaczymy Gwen Stacy (zagra ją cudowna Emma Stone - wielki talent młodego pokolenia - tak tak, ona jest młodsza nawet ode mnie). Pewnie dziwicie się kim, u licha, jest ta blondi? I co się stało z rudą? Przecież zarówno kreskówka nadawana w czasach mego pacholęctwa na "Dwójce", jak i trylogia kinowa, snują opowieść z Mary Jane Watson w roli lubej trykociarza.

photobucket.com


Otóż śpieszę donieść, że w komiksie Peter zaczął chodzić z Mary Jane nieco na otarcie łez. Gwen Stacy jest pierwszą wielką miłością Petera - mola książkowego, za jakiego uchodził w koledżu. Ich początki były raczej trudne, gdyż Parker - laureat prestiżowego stypendium - pogrążony w nauce oraz problemach z jego chorą ciotką May - zdawał się z początku na dziewczynę nie zwracać najmniejszej uwagi. Podobnie jak na resztę swojego koleżeństwa. Ta ignorancja właśnie rozeźliła Gwen do tego stopnia, że postanowiła dopiąć swego. Dotrzeć jakoś do tego beznadziejnego, aspołecznego kujona. Im bardziej on ją ignorował, tym bardziej ona do niego lgnęła. No i nie skończyło się to dla niej dobrze. Dostała się w szpony Green Goblina, który przysiągł Spidermanowi zemstę. I zemścił się w ten najbardziej dobitny sposób, pozbawiając Gwen życia. Te wydarzenia są podwaliną pod trwającą latami "Clone Saga". Nie wiem jak będzie tym razem. Mamy Gwen. Mamy Dr. Curta Connorsa (oraz jego alter ego - Lizarda). Mamy tajemnicę rodziców Parkera. Na podstawie tych paru minut trailera ciężko cokolwiek więcej wywnioskować.

boomtron.com


Niemniej można by coś wspomnieć o stronie wizualnej, a tu jest bardzo dobrze. Urywki walk nasuwają myśl, że Webb postawił na większy (niż jego poprzednik) realizm i bardziej respektuje prawa fizyki (na tyle na ile można je respektować w uniwersum, w którym facet w piżamie gania po ścianach). Zgodnie zresztą z obecną modą na wrzucanie abstrakcyjnych postaci o nadludzkich mocach do świata realnego. Czyli odpowiedź na pytanie z serii: "co by było, gdyby Web-head istniał naprawdę"? Poza tym Spidey ma nowy dizajn stroju pająka (chyba najbliżej mu do wersji kostiumu jaką przywdział Ben Reily pod koniec clone saga). Pod względem techniki wystrzeliwania pajęczyny, Parker będzie używał sposobu komiksowego, czyli karabinków z pajęczą siecią, a nie wersji z trylogii - sieci tkanej z ręki (wtf?).

Słowem - jest dobrze, a może będzie jeszcze lepiej. Polska premiera 6 lipca br.

poniedziałek, 6 lutego 2012

#11 Ulice Oxfordu

fot. Khem Persaud


Niedawno kolega mieszkający w Oxfordzie opowiadał o tym, jak muzycy Radiohead przechadzają się po ulicach tego wspaniałego miasta, bez konieczności krycia się z faktem iż są ikonami rocka lat '90. Nie ubierają ciemnych okularów i tajemniczych prochowców. Nie wybierają mniej uczęszczanych uliczek. Nikt ich nie zaczepia. Nikt nie histeryzuje i nie traci zmysłów na widok Thoma Yorka i całej reszty.

Może to zasługa tego, że Oxford to miasto posiadające najstarszy uniwersytet w krajach anglojęzycznych i to zobowiązuje? Dlatego zamiłowanie dla nauki zdecydowanie wypiera zamiłowanie dla rozrywki popularnej. Ludzie chodzą ulicami z nosami w książkach i dlatego nie widzą chłopaków? A może to po prostu kwestia innej kultury? W krajach bardziej rozwiniętych niż Polska nikogo nie paca widok gwiazdy (nawet tej międzynarodowej)? U nas wprawdzie wiele się zmieniło, sztuka jest już szeroko dostępna, ale ludzie są nadal wygłodniali wielkich nazwisk. Może tam jest po prostu menisk wypukły. Nasycenie. Niemniej ja (mieszkając w kraju gorzej rozwiniętym) chciałem całować kolegę w stopy, które stąpały po bruku udeptanym przez Thoma, Eda, Jonny'ego, Colina i Phila.

velvetblog.pl


Opowieść kolegi przypomniała mi o koncercie Radiohead w którym miałem okazję uczestniczyć. To był wówczas wielki krok ku uzupełnieniu mojej koncertowej bucket list. Zagrali 25 sierpnia 2009 w poznańskim parku Cytadela. Było nas 30 tysięcy. To był ich drugi występ w Polsce - po raz pierwszy wystąpili u nas w 1994 r. w Sopocie, kiedy kompletnie nikt ich nie znał.



Wiele lat czekania bo 15. Bardzo ważny koncert. Jeden z tych najważniejszych. Jeden z koncertów życia. Zagrali wszystko co sobie zamarzyłem, może z wyjątkiem "Fake plastic trees". Ponad 2 godziny. Odrobili z nawiązką nieobecność. No i ten długo nie grany na koncertach "Creep". I dreszcze. Dużo dreszczy. Te najintensywniejsze? "Street spirit", "Paranoid android", "All I need", "Karma police", Everyting is in its right place". Później jeszcze na któryś bis "Lucky", na które już nawet nie liczyłem. I hipnotyzujące "Idioteque". Moja koleżanka z Kijowa powiedziała, że widziała ich w Belgii jakiś czas wcześniej i było bardzo smutno. Ale w poznańskim koncercie było dużo radości, dużo słońca. Było jakoś zupełnie inaczej niż zwykle.

To nieprawdopodobny opis koncertu najsmutniejszego zespołu świata :)

"Przyjedziemy do Polski jak nauczycie się organizować koncerty" - powiedział po występie w Sopocie w 94 roku Thom Yorke. I chyba nauczyliśmy się:) Prawda? Widziałem to na jego twarzy, kiedy kamera pokazała zbliżenie na telebimie. Był zadowolony. Widziałem że się nauczyliśmy. I jakże wspaniale. Bo może na następną ich wizytę nie trzeba będzie tyle czekać.

czwartek, 2 lutego 2012

#10 Martwa Strefa

igawas.files.wordpress.com



#10 Stephen King - Martwa Strefa (fragment) [ 7:37 ] | Download


Stephen King mówi o sobie, że jest literackim McDonaldsem, ale mnie bardzo odpowiada (w Macu od czasu do czasu też można mnie zobaczyć, ah ta guilty pleasure!). Do tego stopnia pasuje mi jego pisanie, że któregoś popołudnia postanowiłem przeczytać wszystkie jego książki i opowiadania. Zadanie karkołomne, zważywszy na płodność autora (bibliografia liczy nieco ponad 60 pozycji!). Niemniej czytając od 2009 roku mam już za sobą połowę. King zaszufladkowany został jako twórca horroru. Jedna ze scen w Family Guy'u przedstawia Kinga na rozmowie ze swoim wydawcą. Mowa jest o pomyśle na kolejną książkę. W pewnym momencie pisarz podnosi lampę ze stołu, tłumacząc, że to będzie książka o krwiożerczej lampie. "Przyznaj się" - kwituje agent - "Nawet ci już nie zależy, prawda?".

I faktycznie biorąc rzecz przekrojowo, Stephen King brał na warsztat absurdalne tematy. Mordercze samochody, duchy zamykane w pudełkach, łyse doktorki o nadprzyrodzonych mocach, miasta zamykane przez kosmitów pod kopułami i wiele innych. U Kinga straszyło już chyba wszystko, co mogło się narodzić w głowie pisarza. Niemniej, mimo całej absurdalności niektórych rozwiązań, istotne jest coś innego. Wymienione zabiegi, źródła grozy, odbierałem zawsze jako preteksty do ukazania tego w czym King jest najlepszy. A najlepszy jest w opisywaniu postaci oraz relacji między nimi. W budowaniu małych społeczności, jak w Miasteczku Salem, TO, Sklepiku z Marzeniami czy Pod Kopułą. Tam najskuteczniej wbija w fotel, nie pozwala się oderwać, pogrąża czytelnika w fabule, utożsamia z bohaterami.

King świetny jest również w opisywaniu relacji 1:1, wyłączając aspekt grupy. Tak jest w Martwej Strefie (którą mógłbym spokojnie umieścić w pierwszej trójce moich ulubionych książek tego autora). Tutaj koncentrujemy się bardziej na historii pary zakochanych w sobie ludzi, których rozdzieliły wyjątkowe zdarzenia. Młody nauczyciel Johnny Smith uważa się za człowieka szczęśliwego. Ma ukochaną dziewczynę, jest lubiany przez uczniów i jest przekonany, że w życiu nie spotka go nic złego. Jednak pewnego dnia w wyniku groźnego wypadku samochodowego zapada w śpiączkę. Kiedy budzi się po prawie pięciu latach, z niepokojem odkrywa w sobie niezwykły dar - widzi przeszłość i przyszłość innych ludzi. Johnny potrafi przewidzieć dosłownie wszystko, niekiedy więcej, niżby sobie życzył. Niezwykły talent staje się dla niego przekleństwem (opis dystrybutora).

Książka jest spójna. Każde wydarzenie i postać mają swoje znaczenie i konsekwentnie prowadzą nas do dramatycznego finału. Nie ma tym razem rozwlekania tematu, niepotrzebnych dywagacji, czy schodzenia na manowce. Proporcje są świetnie wyważone. Postaci są budowane konsekwentnie i dokładnie. Autorowi udało się również uniknąć ckliwości, zwykle nieuniknionej w przypadkach wątków miłosnych.

w 1984 roku David Cronenberg dokonał ekranizacji. Do tych King szczęścia jakoś nigdy nie miewał (poza nielicznymi wyjątkami) i tym razem jest podobnie. Oglądając ten film, miałem wrażenie, że reżyser skoncentrował się nie na tych wydarzeniach, które stanowią o doskonałym klimacie książki. Tutaj wszystko jest nie tak. Brakuje większości scen, za którą cenię tak bardzo Martwą Strefę. Poza Christopherem Walkenem oraz Martinem Sheenem - aktorsko rzecz również nie prezentuje się najlepiej.

Książka towarzyszyła mi (jak to zwykle bywa) w pociągu. To najlepsza forma czytania, jaką mogę sobie wyobrazić. W tamtym czasie (rok 2009) dużo podróżowałem, stąd też było wiele okazji by zanurzyć się w tę opowieść, w towarzystwie przyjemnego stukotu kół.

Jeśli chcecie przeczytać w życiu tylko jedną książkę Stephena Kinga, przeczytajcie Martwą Strefę. Dźwięk stukotu kół możecie nagrać na taśmę i puścić sobie w tle.

#09 Sen śmiesznego człowieka

polskieradio.pl


#09 Fiodor Dostojewski - Sen śmiesznego człowieka [ 31:56 ] | Download


Kiedy stali się źli, zaczęli mówić o braterstwie i humanitaryzmie. […]
Kiedy się stali występni, wynaleźli sprawiedliwość i ułożyli sobie
całe kodeksy, żeby ją zagwarantować,
a dla zabezpieczenia kodeksów wystawili gilotynę.

Fiodor Dostojewski, Sen śmiesznego człowieka

Nagranie jest częścią programu radiowego. Oryginalnie wejścia antenowe przeplatały się z utworami mającymi podkreślić atmosferę opowiadania Dostojewskiego. W niniejszym podcaście jednak nie ma miejsca na te utwory, co wynika z chęci bycia w zgodzie z obowiązującym prawem autorskim. Nie jestem też całkiem pewien, czy publikując moje czytanie, nie poruszam jakichś praw rodziny Dostojewskich. Niemniej łatwiej mi będzie mieć jeden proces, niż kilkanaście:)

Zrealizowano gdzieś w roku 2009.