poniedziałek, 30 stycznia 2012

#08 Jin ling shi san chai

imdb.com


Jaki jest Bale, każdy widzi. Czasem jest cudownie zdolny jak w Mechaniku czy American Psycho, raz jest niesamowicie drewniany jak we Wrogach Publicznych czy Terminatorze. Czyli, że co? Nie zawsze mu się chce? Nie zawsze się stara i nie daje z siebie wszystkiego? Może. Prawda jest taka, że Bale nie musi się już starać, bo dorobił się takiego statusu, że dostaje role w najbardziej kasowych filmach. Jest lubiany, podziwiany, angażują go w coraz to nowsze projekty, a jego klasa stale rośnie (ostatnio jego akcje niesłychanie podskoczyły dzięki Oscarowi za Fightera, w którym zagrał dobrze, ale ponoć role przerysowanych cudaków gra się łatwiej niż inne role). Nawet nie przeszkadza mu w tym wszystkim rzucająca się w uszy wada wymowy (a może paradoksalnie pomaga?) oraz wspomniana nierówna forma aktorska. Jednym zdaniem: prawdziwy ewenement. Dlaczego Bale? Tego nie wie nikt.

Wiadomo natomiast, że aktor lubi sobie stawiać wyzwania. Kiedyś przygotowując się do roli schudł jakieś milion kilo. Tym razem wybrał się do Chin by stać się główną gwiazdą superprodukcji z chińską martyrologią w tle.

Akcja Jin ling shi san chai rozgrywa się czasie Masakry Nankińskiej z przełomu 1937 i 1938 roku. Mordów i gwałtów dopuściła się Cesarska Armia Japońska, pod dowództwem generała Iwane Matsui. Była to jedna z największych zbrodni ludobójstwa dokonanych przez wojska japońskie. To także najsmutniejszy i najbardziej upokarzający moment w chińskiej historii. W wirze tych wydarzeń pewien rozwiązły przedsiębiorca pogrzebowy - John Miller (Bale)- przybiera szaty księdza i postanawia pomóc grupie kobiet i dzieci, ukrywających się w jednym z klasztorów. Odkrywa tym samym znaczenie poświęcenia i honoru.

filmserver.cz


W obrazie wyreżyserowanym przez Yimou Zhanga, wpadają na siebie trzy kultury (a także języki): amerykańska, chińska i japońska. I to spotkanie prezentuje wyjątkową perspektywę w której w kontraście do strasznych wydarzeń, ukazane są skrawki dobra, nadziei i człowieczeństwa.

Ofiary (chińskie kobiety) są tutaj na tyle ludzkie na ile pozwalają warunki. Oprawcy (japońscy żołnierze) są demoniczni i barbarzyńscy. Dokonują rzezi, po prostu dlatego że mogą sobie na to pozwolić. I nawet kiedy ksiądz odwołuje się do japońskiego kodeksu honorowego - nie zyskuje tym kompletnie nic. W obrazie jest więc sporo przemocy, ale i piękna. Twórcy nie wyrzekli się jednak patosu i momentami przejaskrawionej podniosłości. Jest scena w której ranny żołnierz chiński w pojedynkę rozprawia się z połową japońskiego garnizonu. Ukryty na wyższej kondygnacji jednego z budynków serwuje nam własną wersję Dumy narodu z Bękartów Wojny. Zabija Japończyków dziesiątkami, strzela do ciśniętych w jego stronę wiązek granatów (!), które efektownie eksplodują w powietrzu. Na końcu otoczony, podziurawiony jak rzeszoto i bez żadnych szans, jest w stanie ostatkiem sił uruchomić pułapkę, która wysadza wrogów w powietrze.

onlinesfilms.com


Na szczęście takich momentów więcej nie uświadczymy. Dwu i pół godzinny film koncentruje się przede wszystkim na mieszkankach klasztoru - czyli na ofiarach w sytuacji bez wyjścia i panicznych próbach odwrócenia przesądzonego losu. A także relacjach między nimi a Johnnem Millerem, który jednego dnia jest hultajem i oportunistą, by następnego być już bezinteresownym wzorem cnót. Ta jego przemiana jest o tyleż gwałtowna, co groteskowa. Ale przyjmijmy, że to możliwe iż człowiek, dla którego liczy się tylko zysk i dobro własne z dnia na dzień jest gotów ryzykować życie w obronie grupy obcych osób. Staje się to tym bardziej prawdopodobne w czasie, gdy życie człowieka jest warte nie więcej niż kula wystrzelona z karabinu.

Warto rzecz zobaczyć, bo to być może najlepszy chiński film w historii. Realizacyjnie bardzo dopracowany. Praca kamery i efekty na najwyższym poziomie, barwy i ujęcia dobrane idealnie do atmosfery napięcia, beznadziei i rozpaczy. Nośna historia, świetne aktorstwo, ładne ujęcia. Może nieco zbyt długie sceny batalistyczne. Zupełnie jakby twórcy pomyśleli: "hmm, tyle nas to kosztowało, więc nie może się zmarnować". Na minus idzie dodatkowo minutowa scena miłosna, która jest chyba najgorszym momentem filmu i w kontekście tak tragicznych wydarzeń jest zwyczajnie nienaturalna. Wyciąć!

sokreview.files.wordpress.com


Mówi się, że film jest propagandowy, ale w ten sposób równie propagandowe jest Ogniem i Mieczem. Zhang dodał do historii fikcyjną sylwetkę bohaterskiego Johna Millera "ku pokrzepieniu serc". Oryginalnie żadnego zbawcy nie było. Była tylko rozpacz i beznadzieja. Niemniej historia została napisana, i z postacią graną przez Bale'a czy bez niej, nie straci na znaczeniu. Tworząc filmy inspirowane prawdziwymi wydarzeniami można kolorować, przejaskrawiać, to nawet naturalne. Lecz istoty rzeczy zmienić się przecież nie da.

6/10

czwartek, 26 stycznia 2012

#07 Anathema w kwietniu

Danny Cavanagh i ja, 03 października 2010 roku, Proxima, Wa-wa (fot: Mikołaj Kuchowicz)


Anathema po raz kolejny zawita do Polski. Zagra 22 kwietnia w poznańskim klubie Eskulap. Dzień wcześniej zagości w krakowskim klubie Studio. Polska strona zespołu donosi, że muzycy po cichu nagrywają kolejny album. Rzecz nazywać się będzie (wg niepotwierdzonych plotek) "Inner Landscapes". Więcej informacji brak, ale kwietniowa premiera wydaje się całkiem realna.

To będzie mój piąty koncert mistrzów rocka atmosferycznego. Do tej pory widziałem Liverpoolczyków w takich miejscach:

03.10.2010 - Warszawa, Proxima
21.10.2008 - Kraków, Klub Studio
20.10.2008 - Warszawa, Proxima
14.07.2007 - Węgorzewo, Union Of Rock Festival

Natomiast mroźnym wieczorem 11 lutego.2010 roku absurdalne warunki pogodowe i co za tym idzie sparaliżowana komunikacja miejska zatrzymały mnie przed dotarciem do poznańskiego Johny Rocker'a (grać miał Danny + Leafblade).

Na pewno wspomnę coś na temat kwietniowego koncertu, tymczasem zapraszam na wydobytą z przepastnej szuflady pisaninę, jaka nawinęła mnie się na klawiaturę po koncercie w warszawskiej Proximie 20 października 2008 roku.

**************************************************


jesteśmy tylko chwilą w czasie
 

... ale kiedy piszemy i dzielimy się ze światem takimi piosenkami nie ma mowy o byciu tylko chwilą. Wpisujemy się na zawsze w uczucia ludzi i w ich wspomnienia.

Muzycy Anathemy w sposób nieprawdopodobnie skuteczny i magiczny nauczyli się pisać muzyczne ilustracje do naszych wspomnień, uczuć i pragnień. Jest w tej muzyce wszystko czego nam trzeba, kiedy życzymy sobie wrócić tam gdzie już dawno być nas nie może. Każdej podróży towarzyszy wachlarz najmocniejszych uczuć. Z każdej takiej wędrówki wracamy wzbogaceni o spojrzenie z nieco innej perspektywy. Ta muzyka sprawia czasem że chcemy się ukryć, zamknąć w sobie, odizolować. W ciszy próbować składać nasze kawałki porcelany. Ale częściej sprawia, ze jednak chcemy wyjść na powierzchnie, znów walczyć, próbować raz jeszcze. I tak w nieskończoność.





Należało na nich czekać długo. Dwie godziny. Demians zaczęli blisko godziny 22.30. Cztery piosenki i dwadzieścia minut muzyki. Niewdzięczna jest rola supportu, bo kiedy grali - ludzie jeszcze stali w kolejce do szatni i po napoje w barze. Może dziś to sobie odbiją w Krakowie.

Muzycy Anathemy pojawili się na scenie o 23. Byli w świetnym humorze. Mimo nie najweselszego repertuaru uśmiech regularnie powracał na twarze Vincenta i Dannego. Mimo później pory i widocznego zmęczenia - dawali z siebie jak zwykle wszystko. Niestety nie było z nimi Lee Douglas, co mnie osobiście zasmuciło. Natomiast jej nagrana na taśmę partia wokalna z Parisienne  Moonlight  otworzyła koncert. Widać było, że muzycy bardzo pragną wynagrodzić publiczności dwugodzinne czekanie za drzwiami klubu. I jest dla mnie w niewytłumaczalny sposób jasne, że nikt na sali nie był zawiedziony setlistą jaką zaprezentowali. Sięgali po rzeczy które dopiero nadejdą na We're here because we're here, po rzeczy z A Natural Disaster (CLOSER!, FLYING!), starocie prosto z muzeum im. Serenades (pierwszej płyty zespołu z 1993 roku). Prócz tego jak zwykle podróż przez pozostałe płyty jak Judgement (DEEP) czy Eternity (HOPE!, FAR AWAY!) albo A final day to exit (TEMPORARY PEACE!) lub Alternative 4 (FRAGILE DREAMS zagrane na koniec koncertu). Było mocno, było metalowo, chwilami Proxima trzęsła się posadach niesiona energią gitarowych czadów. Gratka dla fanów "dawnej" Anathemy. Sądząc po reakcji publiczności - podobało się.



Wartym odnotowania jest fakt, że Jamie - basista, również udzielił się wokalnie, co podejrzewam, nie zdarza się często. Śpiewał przez przetwornik fragment Another brick in the wall Pink Floyd. Dowód na to że muzycy potrafią i chcą się bawić muzyką, że sprawia im to wiele radości. Zresztą całość koncertu wyglądała tak jakby nie mieli przygotowanej setlisty, ale na bieżąco rzucali pomysły na to co zagrają.

Natomiast zagraniem firmowym Anathemy, za który najbardziej ich cenię, to znakomicie przemyślane kontrasty dynamiczne, gdzie energia wymienia się z melancholią. Gdzie rozpaczliwy krzyk uzupełnia się z delikatnym kojącym szeptem. Cisza po burzy. Burza po ciszy. Prawdziwy hałas można w pełni docenić tylko po chwili ukojenia.

Po Flying okraszonym porywającym solem Dannego, muzycy opuścili go na scenie. Został sam z gitarą akustyczną. Are you there. Utwór, który w pierwowzorze zabierał do nieba - w wersji z Hindsight jest jak spacer brzegiem morza w gronie najlepszych przyjaciół. Pełen wiary w to, że naprawę wszystko dobrze się skończy. Ta wersja AYT jest pocieszeniem, jest radością. Jest wolnością po wielu latach uwięzienia.



I nareszcie znalazłem słowo, którego mi brakowało odkąd usiadłem do klawiatury komputera by podzielić się z Wami moimi myślami po tym koncercie.

WOLNOŚĆ.

Muzyka Liverpoolczyków wyzwala. Uwalnia z okowów. Na dwie godziny mamy nasz osobisty Bezczas. I nikt nie jest w stanie nam go odebrać.

Pamiętam jak półtora roku temu wracałem z Kongresowej po koncercie Tori Amos. Było mi czegoś brak. Chciałem tam wrócić.


I teraz przezornie postanowiłem nabyć bilet na koncert do Krakowa.

-Warszawa, 2008

#06. Carnage

imdb.com


To jedna z najlepszych propozycji do Złotych Globów 2012 (dwie nominacje). Doprawdy świetna zabawa, a przecież nie ma mowy o wybuchach, dynamicznych cięciach, czy zapierającej dech w piersiach efektach specjalnych. Bohaterowie "Carnage" nie opuszczają czterech ścian mieszkania (to i tak lepiej niż w "Buried", gdzie akcja rozgrywa się w drewnianej przestrzeni trumny). Nuda? Nah. Mnie film porwał.

imdb.com


Oto pewnego popołudnia spotykają się dwa małżeństwa w celu wyjaśnienia bójki, do jakiej doszło między ich pociechami. Od słowa do słowa temperatura (na pozór łatwego do ugaszenia konfliktu) wzrasta. Znacie powiedzenie: "nie pojadę z tobą windą, bo nie zmieszczę się z twoim ego? Mała przestrzeń w której rozgrywa się akcja wypełniona jest po brzegi przez cztery indywidua oraz ego każdego z osobna. Wraz z upływem czasu kompleksy, zawiść i małostkowość biorą górę nad wysublimowaniem, kulturą i inteligencją elity amerykańskiej socjety. Rozpoczyna się pranie brudów, podziały się pogłębiają i nawet więzy między małżeństwami się rozluźniają i każdy jest gotów każdemu skoczyć do gardła.

imdb.com


"Rzeź" jest ekranizacją sztuki Yasminy Rezy wystawianej w Polsce pod tytułem "Bóg mordu". I o ile (gdy chodzi o ekranizacje) częstą praktyką jest przekładanie oszczędnych w narzędzia wyrazu sztuk teatralnych na rozmach filmowy, to Roman Polański zdecydował się pozostać przy pierwszym sposobie. I na tym polu wygrał, bo esencją tego obrazu jest aktorstwo. I właściwie do sukcesu nie trzeba było niczego więcej. W jednej z wersji plakatu, twarze postaci ukazane są w różnych wersjach, przedstawiają coraz to inną emocję - znudzenie, smutek, radość, zdziwienie czy wściekłość. I taki jest ten film - to jest wachlarz, emocjonalny przekrój. Wielkie wyzwanie, któremu wielu aktorów zwyczajnie by nie podołało. Rzecz absolutnie do odrobienia i przyswojenia w polskiej filmówce.

imdb.com


Christoph Waltz walczy tutaj z nieustępliwie towarzyszącym mu Hansem Landą i całkiem zgrabnie mu to wychodzi. Może dzięki Polańskiemu przestanie być obsadzany w rolach pretekstowych czarnych charakterów wzorowanych na wiemy-kim. W ten sposób okrutnie się marnuje. John C. Reilly zwodzi czujność widza będąc przez większość spektaklu ciepluchnym misiem by nagle łupnąć zadziornością między oczy. Nie posądzałem też zwykle posępnej i dramatycznej Kate Winslet o takie vis-comica, podobnie jak Jodie Foster, która przechodziła momentami samą siebie. Ta czwórka znakomicie pokazała skąd wzięły się ich milionowe majątki, doskonale się przy tym bawiąc.

Nielichym przeżyciem byłoby zobaczyć ten skład aktorski na deskach teatru. I aż chciałoby się mieć miejsca w pierwszym rzędzie.

niedziela, 22 stycznia 2012

#05. James Harries In Concert

fot. Grzegorz Koprowicz

Nic we mnie nie zostało po piątkowym (20.01, Zielona Góra) koncercie Jamesa Harriesa. I piszę to nie dlatego, że chcę być (jak to często bywa) złośliwy. Bo James to artysta dobry. Wprawdzie słuchanie jego piosenek w internecie mogło nastawić źle do wokalu (który na nagraniach brzmiał naprawdę nieporadnie), ale koncert pokazał, że to tylko kwestia złej realizacji. Artysta ma głos mocny, zadziorny, donośny. Kiedy trzeba liryczny, innym razem wrzaskliwy. Raz niski, raz wysoki, po prostu taki jaki trzeba. To był koncert poprawny, świetnie zagrany (mimo oszczędnych środków), pełen pozytywnych, acz mało pamiętnych melodii, różnorodny ale niestety tylko tyle. Bo ja niczego nie zabrałem ze sobą po tym koncercie do domu. Brakowało jakiejś emocji. Już nazajutrz nie pamiętałem nic poza sztuczką z wizytówką (nałożoną na mostek dla schropowacenia brzmienia w jednej z piosenek). Ale to chyba taka rozrywka na tu i na teraz. Jak ten film, na który się idzie, by przeżyć super zabawę w trakcie i by o nim zapomnieć po wyjściu z kina. Jednak od kogoś kto zebrał tak wspaniałe recenzje najbardziej opiniotwórczych magazynów (jak Rolling Stone czy Daily Mirror), oczekuję znacznie więcej. Wokalnie James to ktoś pomiędzy Fink'iem a Davidem Gray'em i conajmniej przez połowę koncertu ta myśl kołatała po głowie. Druga połowa to echa Damiena Rice'a oraz Devendra Banhart'a.



Można powiedzieć, że to wszystko już było i zostało zrobione lepiej. Ale to był naprawdę miło spędzony czas. I mimo, że to szósty (!) studyjny album muzyka, to wiem, że jego opus magnum jeszcze przed nim. To też jeden z najlepszych koncertów w 4 Różach w historii tego klubu (tylko nie jestem pewien czy to propsy dla artysty, czy wstyd dla klubu, że tak mało trudniejszych przedsięwzięć). Dodać należy, że kontakt z publicznością na bardzo wysokim poziomie, podobnie jak konferansjerka, szkoda tylko, że na sali (jak zwykle) jedynie garstka osób reagowała w sposób adekwatny do treści. James wydaje się być bardzo ciepłą osobą, posiadającą - jakże rzadką cechę wśród songwriterstwa - dystans do siebie i tego co tworzy. Całościowo rzecz ujmując - mój kciuk idzie w górę. Pójdźcie na koncert (jeszcze kilka ich w Polsce zagra podczas tej trasy i pewnie nie raz do nas wróci), szczególnie, że ceny o wiele niższe niż jakość rozrywki.

środa, 18 stycznia 2012

#04. W 2012 roku zamieszkam w kinie

Szaleńczy wysyp premier do kin - i co za tym idzie - szaleńczy wysyp kasy z portfeli. Oto moja lista filmów "jak nie zobaczę, to się popłaczę". Bo chociaż wstyd się przyznać, mimo lat na karku, nadal tli się we mnie fanboy.


11 maja - Avengers - Iron Man, Hulk, Kapitan Ameryka, Thor i wszystko jasne. Ten film jest jak Expendables. Nie ważne jaka będzie misja. Nie ważne czy będą dialogi, czy będzie czysta naparzanka. Próżno się nastawiać na głębokie rysy psychologiczne bohaterów i rozterki duchowe. Swoją drogą, twórcy świetnie to sobie wymyślili. Stopniowo prezentować na ekranach każdego herosa osobno, a później baaach i jebudu wszystkich na raz:)

6 lipca - The Amazing Spiderman - trykociarz powraca w nowym otwarciu. Mnie osobiście od zawsze marzyła się trylogia o "Clone Saga", gdzie Peter Parker walczy o życie, które mu ukradziono. Na to pewnie jeszcze długo nie ma co liczyć. Aspekt psychologiczny opasłej historii jest nadto mocny, dosadny. A Spidey na dużym ekranie ma być przecież głównie widowiskowy. Nie ma więc miejsca na wewnętrzne rozterki, czy wiwisekcję. Poza tym cieszy mnie, że nie zobaczymy już Tobey'a Maguire'a. Jak wypadnie Andrew Garfield? Przekonamy się w lipcu.

20 lipca - Prometheus - czyli prequel "Obcego" w reżyserii samego Ridleya Scotta. Ostatnie lata nie były zbyt udane dla Aliena - patrz dwa (żenująco słabe oraz nie ma tego filmu) podejścia do ekranizacji AVP - toteż w końcu należy nam się coś porządnego w tym temacie.


27 lipca - Dark Knight Rises - bardzo odpowiada mi wizja Nolana. Nie bez powodu jako jedyny stanął przed szansą zakończenia trylogii nietoperza (Schumacher'owi i Burtonowi się nie udało, choć różnica jest taka, że ten pierwszy został wywalony na zbity pysk, za strywializowanie legendy DC, a ten drugi w tajemniczy sposób zniknął z pola widzenia). O ile Burton prezentował podejście teatralne, Schumacher przesadnie popkulturowe, to Nolan wybrał sposób realistyczny. Oczywiście na tyle realistyczny, na ile Batman realistyczny być może. Scarecrow i Joker byli mocnymi adwersarzami Człowieka Nietoperza. Teraz czas na kogoś kto będzie godzien zakończenia tej historii. I Bane się do tego nadaje. Oczywiście Bane komiksowy (wybitnie inteligentny przeciwnik), a nie taki jakim pokazał go Schumacher (jako pierwszej wody debila).


17 sierpnia - Expendables - Jason Statham , Sylvester Stallone, Bruce Willis, Arnold Schwarzenegger i wszystko jasne. Ten film jest jak Avengers. Nie ważne jaka będzie misja. Nie ważne czy będą dialogi, czy będzie czysta naparzanka. Próżno się nastawiać na głębokie rysy psychologiczne bohaterów i rozterki duchowe. Swoją drogą, twórcy świetnie to sobie wymyślili. Stopniowo prezentować na ekranach każdego herosa osobno, a później baaach i jebudu wszystkich na raz:)


26 października - Skyfall - 007 wraca, i tym razem trzeba było czekać aż 4 lata. Czekałem, bo lubię smutnego Craiga. Jego Bond nie jest dżentelmenem (Brosnan). Nie jest też dowcipny (Moore). Również ma gdzieś, czy Martini jest wstrząśnięte czy mieszane (Connery) - może być przecież piwo. Albo nie ważne co, byleby sponiewierało. Craig Bondowski jest mordercą. Twardzielem. Bezdusznym i bez uczuć. I dokładnie takim był Bond z książek Iana Fleminga. No i tym razem adwersarz nie byle jaki.


28 grudnia - Hobbit - chciałbym, żeby Jackson wziął kiedyś na warsztat Wiedźmina. Na razie jednak pocieszę się prequelem Władcy Pierścieni, do którego zresztą długo nie mogłem się przekonać. Przekonałem się dopiero oglądając 14 godzinną wersję trylogii, tak po godzince dziennie. Wchodzi jak złoto. Jako serial zupełnie inaczej się to ogląda. Geniusz, rozmach, epik!


Do zobaczenia w kinie!

#03. The Parade


Richard Walters potrafi nadal i potrafi coraz lepiej. 12 grudnia nagrał absolutnie czarodziejską muzykę, a już 1 stycznia (dzięki tajemnemu lekarstwu na kaca) nie odsypiał (tak jak cała reszta świata), ale wydał to. A jest tak piękne, że zerwałem się o 1 w nocy, by o tym napisać (wariat! zwariowany wariat!). W projekcie "The Parade" Rickowi towarzyszy Carly Blackman (znana jako Carly Sings). Spotkali się pewnego dnia w Paryżu. Tak jakby przypadkiem. Owoce spotkania są nad podziw doskonałe. Miejmy tylko nadzieję, że to nie efemeryda i będzie więcej.

Poniżej mój ulubiony numer z EP-ki "Years". Tyle się nagadasz, że coś zrobisz, ale nigdy nic z tego nie wynika wtórują sobie w tej piosence rozmarzonymi głosami Rick i Carly.



O Richardzie Waltersie pisałem tutaj, a rozmawiałem z nim tutaj. Poznajcie lepiej, wsłuchajcie się, bo to bloody brilliant artist.

#02. Bliskie spotkanie III stopnia z Kawałkiem Kulki





#02. Bliskie spotkanie III stopnia z Kawałkiem Kulki [ 31:16 ] | Download


Kawałek Kulki to banda radosnych ludzi z Gorzowa Wielkopolskiego w woj. Lubuskim, grających piosenki. A oto ponad pół godziny bezskładnego nawijania o "d*** marynie", przeplecionej piosenkami, które zagrali tamtego wieczora na żywo. Nikt nie wie kiedy to było, ani gdzie to było. Można jednak śmiało założyć, że nagranie zostało zrealizowane gdzieś pomiędzy 2007 a 2008 rokiem. Ponadto z tego bełkotu nie dowiadujemy się niczego konkretnego, ja sam (młodszy o pół dekady) jestem egzaltowany jak 11 letnia dziewczynka (i gdybym mógł cofnąć się w czasie - dałbym sobie po pysku), ale ważne, że było wesoło.

Występują:
Magda Turłaj
Błażej Król

Oraz w charakterze guest star: Wojtek Potocki (Weś To Zgaś)

plus facet z sokiem bananowym.

PS: Właściciele nagrań zaprezentowanych w niniejszym podcaście wyrazili zgodę na zaprezentowanie ich Wam. Mają świadomość, że nie jest równo, realizacja (moja) jest na żenującym poziomie i nie musicie już tego wytykać. Większość z piosenek nie została nigdy oficjalnie wydana, niektóre z nich nawet nie istnieją.

#01. Into the art


Into the art to hybryda bloga i podcastu. Mało chyba nawet tematyczna. Czasem będzie do poczytania, czasem do posłuchania, a czasem do obejrzenia. Chodzi po prostu o to, że sztuka mnie kręci. A ta przejawów ma dziesiątki. Na początku chciałem pisać/mówić tylko o muzyce (to właśnie jej poświęciłem większość czasu), ale chcę uniknąć pułapki ograniczeń, że oh to jest film, a ja tu tylko o muzyce, no to gęba na kłódkę. Nah.

Teraz przyszedł mi na myśl obrazek (obrazki często na tym blogcaście będą przychodzić mi do głowy): mój kolega gra w zespole i co jakiś weekend wybywa w Polskę. Co oczywiście nie do końca podoba się jego żonie. Pewnego dnia znużony gadaniem postanawia zabrać lubą na wycieczkę po okolicy (mieszkają na przedmieściach). Przechodząc nieopodal monopolowego pyta: "Widzisz, kochanie, tych chłopaków na murku, sączących winko w samo południe?" No to właśnie tak kończy facet, który nie ma żadnych zainteresowań".

Ważna to przypowieść i (w gruncie rzeczy) jest to oś pomysłu na ten blogcast. Bo bez aktywności, bez bywania tu i tam, bez poznawania nowych ludzi i zarażania się ich energią - człowiek marnieje. Bez czegoś co będzie nas nakręcać, kierować i inspirować - nie ma nic. Człowiek zamyka się, izoluje. Kończy za murem, lub, jak w tej opowiastce - na murku, z winiaczem w ręce.

PS: Nawet nie macie pojęcia jak trudno jest wymyślić nazwę bloga. Po 48 godzinach wymyślania, wyglądałem tak.