wtorek, 27 marca 2012

# 18 Filmy lutego - część 1

Małe podsumowanie lutego. Pierwsza połowa miesiąca.


11 lutego
Szpieg - Tinker, Tailor, Soldier, Spy - (2011) - 6/10 - Odbiór filmu bardzo zależy od nastawienia. W założeniu mamy do czynienia z kinem szpiegowskim, a więc oczekiwać należałoby pościgów, ciosów, wybuchów, strzelanin, większej ilości ciosów i romansu. Tymczasem dostajemy precyzyjną i realistyczną historię wywiadu, gdzie pada jeden strzał z pistoletu. Reszta to zmagania między stronami konfliktu, które nie wymagają efekciarstwa. Cóż, praca w IM6 prawdopodobnie właśnie w ten sposób wyglądała. Nikt do nikogo nie strzelał z orbity, nie było ratowania świata każdego dnia. Więc jeśli się nastawiło na takie właśnie kino, można wyjść z seansu w pełni usatysfakcjonowanym. Szczególnie, że obserwacja Garego Oldmana (nominowany w tym roku do Oscara) na ekranie, to prawdziwa przyjemność.

Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Extremely Loud and Incredible Close (2011) - 4/10 - Dłuższy tekst można przeczytać tutaj.

12 lutego
Saga "Zmierzch": Przed świtem Część 1 - Twilight Saga: Breaking Dawn Part 1 (2011) - 3/10 - Rozwleczony do granic możliwości. Wszystko przez to, że zakończenie sagi należało rozbić na dwie części, by wydobyć z kieszeni widzów jak największą ilość szmalu - druga okazja już się może przecież nie wydarzyć. Dlatego film przez godzinę jest zwyczajnie nudny. W tym czasie obserwujemy miesiąc miodowy zakazanej pary wampirów. Ten czas można było swobodnie zamknąć w kwadransie bez straty dla fabuły! Mniej więcej po tej wymęczonej godzinie - pierwszy raz myślimy (lub krzyczymy na całą salę kinową, po czym wyprasza nas obsługa) - WHAT THE FUCK??!! Jeśli jednak obsługa nas nie wyprosiła, bo oglądamy w domu, to ta sentencja towarzyszy nam już do końca. Przede wszystkim seria "Zmierzch" to mają być w zamyśle filmy dla dzieci! Moja 13 letnia siostra mogłaby być fanką serii, gdyby tylko nie stwierdziła, że rzecz jest okropnie emo, słaba i to nie dla niej. Więc jeśli targetem serii są dzieci i młodzieży do 16 lat, to dlaczego w drugiej części filmu fundują nam GORE (?!) oraz masę obrzydliwości. Nie no jasne, to nic w porównaniu z "Piłą", ale nie zapominajmy, że to miało być dla DZIECI!?  Nie będę się zagłębiał w fabułę - nie dlatego, że to spoiler, ale dlatego że tu nic nie ma zafajdanego sensu i po prostu nie wiedziałbym od czego zacząć. To jest dziwny film, moi drodzy. Mając w pamięci poprzednie - możecie się baaardzo zdziwić.

16 lutego
Chciwość - Margin Call (2011) - 7/10 - Film może nie jest jakiś rewolucyjny, nie wymyśla też prochu, ani nie daje nam innego kąta patrzenia na cokolwiek, ale bardzo bardzo przyjemnie się ogląda. W skrócie chodzi o to, że wielki moloch robi wyprzedaż na chwilę przed nadejściem kryzysu. Twórcy filmu litują się nad nami do tego stopnia, że nomenklaturę ekonomiczną przetwarzają przez postać szefa korporacji (Jeremy Irons), który każe Spockowi (Zachary Quinto) wytłumaczyć jak krowie na rowie co się u diabła dzieje. Przyznaje też, że to nie znajomość słownika oraz teorii ekonomicznej przyniosły mu to stanowisko. Co natomiast przyniosło? Tego nie mówi, ale przyznać trzeba, że rozwiązanie jest bardzo wygodne z perspektywy widza. Dostajemy więc esencję problemu. Ktoś dał komuś za dużo, mając w istocie za mało, itp, itd. Nie ważne. Ważne jest natomiast, że teraz trzeba będzie po cichu pozbyć się derywatów kredytowych (ha, miało się ekonomię na studiach 8) - no dobra, przepisałem z googla), które są nic nie warte. Najmocniejszą stroną filmu są aktorzy: Jeremy Irons, Kevin Spacey i wspomniany Spock. Spock jest jak zwykle najbystrzejszy. 

środa, 21 marca 2012

#17 Mirror, mirror


"Królewna śnieżka" Tarsem'a Singh'a to taki film klasy B zrobiony za kasę filmu wysokobudżetowego. Nosi wszelkie braki B-movie, a więc kiepski scenariusz, przesadę, bezradność i tandetność. Mam wrażenie, że reżyser powybierał postaci comic relief najniższego sortu z kilku słabych filmów i zapakował do tego jednego. Ja wiem, że to ma być komedia dla dzieci, ale mimo wszystko nie róbmy z tych młodych ludzi kretynów (zaraz, zaraz - a to nie była przypadkiem w oryginale baśń? Eh. Whatever). Bohaterowie są okropnie papierowi, nudni i nie obchodziło mnie co się z nimi stanie. Krasnoludy usiłują bronić resztek godności tego obrazka, ale ich zachowanie jest raczej typowe dla sztampowego kina familijnego nadawanego w niedzielne popołudnie na Polsacie. Całość razi slapstickiem. Tylko, że slapstick święcił triumfy jakieś sto lat temu i żeby dziś się nim posługiwać celnie, trzeba mieć naprawdę poukładane pod kopułą.

Niby są przebłyski. Jakieś nędzne próby puszczania oka do widza, ale mało, mało, mało. Przeważa głównie zażenowanie. Jest kilka scen obrzydliwych (maseczka królowej w gabinecie odnowy biologicznej), więcej jest tych wybitnie głupich (książe pod wpływem złego czaru zaczyna się łasić niczym pies, haha). Nosz litości. Tego jest naprawdę więcej, ale nie chcę opisywać każdej sceny z osobna. Problem polega na tym, że reżyser chciał zrobić inteligentną komedię (ba, każdy by chciał!) z masą nawiązań i mrugnięć okiem, ale zupełnie nie wyszło. Humor jest płaski i nachalny.

I najważniejsze - to nie jest Królewna śnieżka, którą czytała nam mama na dobranoc. Tamtej bajki nie da się przełożyć na półtora godzinny film, więc trzeba było te luki czymś wypełnić. Szkoda, że idiotyzmami. A więc drobna bezbronna Snow white staje na czele bandy krasnali. Oni szkolą ją w sztukach walki, uczą wykorzystywać zaskoczenie by pokonać przeciwnika, ona zaś wnosi do ich gromadki trochę ogłady. Tak więc rabują bogatych, wspierają biednych. Jest i złe monstrum, i pojedynki na szpady, i dużo dużo wszystkiego. Tylko wybuchu nuklearnego brakuje. Choć przepraszam - wybuch oczywiście jest. W scenie finałowej. Ale to chyba spoiler.

Kobieta nie jest już biedna i bezbronna, i to (SPOILER ALERT) nie rycerz ratuje księżniczkę i zwalcza złe czary pocałunkami, ale wręcz odwrotnie. Łee, no to faktycznie jest świeży, przewrotny i genialny pomysł. Podobne zwroty akcji wymyślam podczas porannej toalety, moi państwo. Aha, i Julia Roberts (zła królowa) jest - jak w niemal każdym swoim filmie - wyniosłą, pretensjonalną babą. "E, dostałam kasę, spoko, coś tam zagram. Albo nie, co ja się będę męczyć w takim gniocie?. Jestem ponad to. A poza tym, jeśli znów będę sobą, to i tak nikt nie zauważy, c'nie?". I jeszcze Sean Bean - co on, u diabła, tu robi? Ja rozumiem, że zabijają go w każdym filmie czy serialu w którym gra, i że może nie dostaje pełnych stawek, ale serio? Sean, why?

3/10

PS: Tymczasem na filmwebie kolejna recenzja sponsorowana:) Tak jak filmweb lubię, to są momenty, że wstyd mi za tych gości. Zwłaszcza, że taki Michał Walkiewicz to jest całkiem ogarnięty koleś. Widziałem niedawno jak rozsądnie wypowiadał się o paru rzeczach. Ale wracając do tematu: wcześniej tak dojmujące uczucie, że myśmy kuźwa byli na dwóch różnych filmach, miałem przy okazji recenzji "X-man: First Class". I jeszcze to godło "filmweb poleca". Nosz, kaman!

PS2: Aaaa, czekajcie. Moment. Wdech, wydech. Dopiero teraz zauważyłem. Tę kpinę o prequelu X-men popełnił Marcin Pietrzyk. A ja już chciałem wszystko zrzucić na Walkiewicza. Czyli może oni tam przekazują sobie te recki sponsorowane niczym zgniłe jajo, i dzisiaj padło na Michała, a za jakiś czas padnie na kogoś innego. "Ahaha, skisłeś!" - przypomina się przedszkolna igraszka.

piątek, 9 marca 2012

# 16 Śniadanie z Anneke

interia.pl

Anneke van Giersbergen to cudowna wokalistka. A że ja nie umiem słodzić w taki sposób, bym nie brzmieć jak egzaltowana jedenastolatka, to w tym miejscu ukrócę swoje ohy i ahy. Napiszę tylko szybko, że Anneke uwielbiam. Dla niewtajemniczonych dodam, że mowa tutaj o byłej wokalistce holenderskiego The Gathering, z którym rozstała się w 2007 roku na rzecz Agua De Annique. Obecnie występuje pod swoim nazwiskiem. Lista artystów z którymi współpracowała wydaje się nie mieć końca: Lawn, Farmer Boys, Ayreon, Napalm Death, Novembers Doom, Moonspell, Globus, Arjen Anthony Lucassen, Giant Squid, Devin Townsend, Anathema i Within Temptation, ufff!

W moje oczy rzecz jasna najbardziej rzuca się Anathema (która 16 kwietnia wydaje nową płytę "Weather Systems"!). Koleżeństwo Anneke z Dannym Cavannagh przyniosło światu jeden z najbardziej czarodziejskich duetów na naszej planecie:



Śliczna interpretacja utworu Kate Bush. A jest tego znacznie więcej. Światło dzienne ujrzała również wspólna płyta sygnowana nazwiskami Anneke i Dannego pt. "In Parallel" z 2009 roku.

Ale ja zupełnie nie o tym. Otóż miałem rozwinąć myśl, że Anneke jest cudowna. Co mnie natchnęło by dzielić się takim spostrzeżeniem na łamach niniejszego miejsca? Otóż pewnego słonecznego dnia maja roku 2010, Anneke wpadła na kapitalny pomysł promocji swojej ówcześnie nowej płyty "In Your Room". Na jej blogu pojawił się wówczas taki komunikat:

" Śniadanie z Anneke?!?

Hey ludki,

Czas na konkurs Sunny Side Up!
Prócz faktu, że to tytuł mojego nowego singla, Sunny Side Up to również nazwa dla jajka sadzonego (słoneczną stroną na wierzchu). Tak się składa, że jestem całkiem niezła w przyrządzaniu takiego posiłku ;-)

Więc pomysł jest taki:
Jeśli mieszkasz w Holandii, ściągnij singlową wersję Sunny Side Up ze sklepu iTunes i prześlij skan potwierdzenia na chris@jammm.nl.

Jeśli Cię wylosujemy, odwiedzę Cię w Twoim domu i przyrządzę na śniadanie pyszne jajka sadzone (sunny side up)! Zaśpiewam też dla Ciebie piosenkę:)

Powodzenia i zachęcam do wzięcia udziału... Może to właśnie Twój dom odwiedzę!

XxX Anneke XxX".

:)

Na filmiku nie ma wprawdzie samego procesu przyrządzania i pałaszowania jajek "sunny side up" przyrządzonych przez Anneke, ale jak obiecała tak też zrobiła:



I wiem, że się powtarzam, ale... czyż Anneke nie jest cudowna? ;)

Koncert w Polsce już w dzień dziecka. Poznań. Pod Minogą. :)
Tymczasem smacznego!