poniedziałek, 17 grudnia 2012

#30 Najlepsze nowe filmy, które widziałem w 2012 roku


W 2012 roku obejrzałem 188 filmów. W tym 85 w miarę nowych - z 2011 i 2012 roku. O 34-ech z nich mogę powiedzieć, że Wam nie zaszkodzą.

Coraz trudniej dziś o dobre kino.

Styczeń
  • We Need to Talk About Kevin (2011 | Dramat, Thriller | USA, GBT) - 9/10
  • Help (2011 | Dramat | Indie, USA) - 8/10
  • Piel que habito (2011 | Dramat, Thriller | Hiszpania) - 8/10
  • Artist (2011 | Dramat, Komedia, Romans Niemy | Belgia, Francja) - 8/10
  • Ides of march (2011 | Dramat, Polityczny | USA) - 7/10
  • Guard (2011 | Komedia kryminalna | Irlandia - 7/10
  • Girl with the Dragon Tattoo (2011 | Kryminał, Thriller | Niemcy, Szwecja, USA, GBT) - 7/10
Luty
  • Pearl Jam Twenty (2011 | Dokumentalny Muzyczny | USA) - 8/10
  • Margin Call (2011 | Dramat, Thriller | USA) - 7+/10
  • Albert Nobbs (2011 | Dramat | Irlandia, GBT) - 7/10
  • My Week with Marilyn (2011 | Biograficzny, Dramat | USA, GBT) - 7/10
Marzec
  • Jodaeiye Nader az Simin (2011 | Dramat | Iran) - 8/10
  • Baby są jakieś inne (2011 | Dramat, Komedia | Polska) - 7+/10
  • This Must Be the Place (2011 | Dramat, Komedia | Francja, Irlandia, Włochy) - 7/10
Kwiecień
  • Intouchables (2011 | Biograficzny, Dramat, Komedia | Francja) - 9/10
  • Better Life (2011 | Dramat | USA) - 8/10
  • Wymyk (2011 | Dramat, Sensacyjny | Polska) - 8/10
  • Adventures of Tintin (2011 | Animacja, Familijny, Przygodowy | Nowa Zelandia, USA) - 7/10
  • Young adult (2011 | Dramat, Komedia | USA) - 6+/10
Maj
  • J. Edgar (2011 | Dramat, Biograficzny | USA) - 7/10
  • Avengers (2012 | Akcja, Sci-fi | USA) - 7/10
  • Perfect Sense (2011 | Melodramat, Sci-fi | Dania, Irlandia, Szwecja, GTB) - 7/10
Czerwiec
...

Lipiec
  • Dark knight rises (2012 | Akcja, Sci-fi | USA, GTB) - 8+/10
Sierpień
  • Róża (2012 | Dramat | Polska) - 8/10
  • Expendables 2 (2012 | Akcja | USA) - 7+/10
Wrzesień
  • Ted (2012 | Fantasy, Komedia | USA) - 7/10
Październik
  • Jesteś Bogiem (2012 | Biograficzny, Muzyczny, Dramat społeczny | Polska) - 8+/10
  • Skyfall (2012 | Sensacyjny | USA, GTB) - 8/10
  • We Bought a Zoo (2011 | Dramat, Familijny, Komedia | USA) - 7+/10
Listopad
  • Et maintenant, on va ou? (2011 | Dramat, Komedia | Francja, Włochy, Liban, Egipt) - 8/10
  • Muzi v nadeji (2011 | Komedia | Czechy) - 8/10
  • Dark Knight Returns (2012 | Animacja, Akcja | USA) - 7/10
Grudzień
  • Looper (2011 | Akcja, Sci-fi | Chiny,USA) - 7/10

piątek, 30 listopada 2012

#29. Talent shows

Jestem bardzo zły, że talent shows w Polsce cieszą się tak olbrzymią popularnością. Utarło się, że mają one za zadanie odkrywać wybitnych artystów. W wyniku ich działalności powstawać ma nowa genialna muzyka. Rezultat jest jednak taki, że ludzie występujący w takich programach śpiewają piosenki czyjegoś autorstwa. Całe przedsięwzięcie zatem sprowadzane jest do roli bardzo napompowanego konkursu karaoke. A przecież w naszym kraju nie brakuje utalentowanych wokalistów, którzy potrafią doskonale naśladować gwiazdy pop. Nasz kraj cierpi na brak piosenek. Na brak melodii. Namnożone do niemożliwości talent shows są w związku z tym poważnym krokiem wstecz, bo nie promują twórczości a odtwórczość. Tam gdzie brak pierwszorzędności, rolę jej wypełnia drugorzędność, stawiająca sobie ułatwione zadania i rozwiązująca je ułatwionymi sposobami. Talent shows robią naszej scenie muzycznej poważną krzywdę.

Zaproszenie wykonawców do śpiewania czyichś piosenek jest oczywiście zabiegiem koniecznym w polskiej rozrywce telewizyjnej. Program wyszukujący oryginalne talenty muzyczne nie miałby oglądalności, gdyż widzowie postępują tak jak inż. Mamoń, który lubił tylko te piosenki, które już znał. I Mam talent, X factor, Bitwa na głosy, Voice of Poland czy Must be the music, w takim podejściu masowego Polaka ugruntowują. Mnie osobiście najbardziej dziwi, że ów programy są popularne wśród tych narzekających, że polska scena muzyczna nie wydała na świat niczego odkrywczego. Są popularne też wśród tych walczących o rozwój polskiej muzyki. Może wierzą, że X factor jest w stanie tej muzyce jednak pomóc? Pojawia się więc pytanie, czy przemyślanym kierunkiem jest kreowanie na gwiazdę kogoś, kto nie ma nic do powiedzenia artystycznie? Kogoś, kto jeszcze nie udowodnił, że stać go na bycie twórczym i nic nie zapowiada, by taki dowód dostarczył. Moim zdaniem to podpisywanie czeku bez pokrycia. To bardzo duży kredyt zaufania, dany bez najmniejszego sensu i bez żadnych podstaw.

Powtórzę, w tym kraju są setki doskonale śpiewających ludzi. Ale nie chodzi o to JAK oni śpiewają, ale CO oni śpiewają. Potwierdza to historia polskich wersji talent shows. Mechanizm wygląda tak: po kolejnej edycji programu jest wielki bum na danego laureata. Ale zainteresowanie trwa tylko chwilę. I potem taki wokalista jest zapominany. Przyczyną jest oczywiście brak osobowości artystycznej, ale może to wynikać też z faktu, że w talent shows nie chodzi wcale o produkcję artystów, a samą obserwację jak Jury potraktuje wykonawców. Więc kiedy Gienek Loska wygrał X factor, to na jego bluesowym koncercie publiczność się nudziła. Miało się wrażenie, że czekają aż Wojewódzki z Chylińską nagle wyskoczą jak króliki z kapelusza i będą go po każdej piosence oceniać.

Kiedy na rynku pojawiła się rodzima wersja Must be the music, pomyślałem sobie: super! Przecież zasady anglojęzycznej wersji są takie, że prezentujesz tylko autorskie piosenki. Włączam więc premierowy odcinek, a tam co? Znów karaoke! Programy tego typu to precyzyjnie zaprojektowane produkty, więc w każdym kraju należy je dopasować do realiów. Okazało się po raz kolejny, że to co w UK świetnie zdało egzamin, w Polsce nie może mieć prawa bytu. W kraju nad Wisłą nie zaproponujesz widzom talent show opartego tylko na piosenkach autorskich, bo inż. Mamoń byłby niezadowolony, a wraz z nim my, Polacy!

Oczywiście mam świadomość, że zdarzają się w Must be the music artyści prezentujący swoje piosenki, ale są to niezadowalające ilości. Publiczność jednak czasami wydaje się doceniać pójście po większej linii oporu. Finaliści trzech pierwszych edycji wykonywali piosenki (wprawdzie przeciętne, ale) autorskie, co stawia ten talent show w moim odczuciu wyżej niż pozostałe. Właśnie za te nieporadne próby promowania czegoś własnego, nawet jeśli nadal przypomina to czyjąś twórczość (ale to zupełnie inna historia). Niemniej laureat ostatniej edycji w finale wykonał piosenkę Dżemu. Czyżby więc źródełko twórczości autorskiej dla Must be the music się wyczerpało?

Polsatowskie show to jednak tylko mniejsze zło. Pozostałe programy tego typu to już kompletny cios dla muzycznej sceny w Polsce. Szczególnie drażni pretensjonalność ich obrońców, którzy odpierają zarzuty prymitywizmu powołując się na ich rozrywkowość i artyzm. Dla mnie wartość artystyczna X-factor jest mniej więcej taka, jak meczu piłki nożnej oglądanego po 100 latach. Jest jak konkurs piękności, który dostarcza rozrywki tylko przed ogłoszeniem wyników.

Mylne jest założenie producentów, że artystę można sztucznie wyprodukować za pomocą talent shows. Prawdziwa sztuka to nie obiekt na taśmie produkcyjnej. Dlatego ludzie tak szybko zapominają o laureatach poszczególnych edycji. Uroda łatwa, jako przemijająca ulega z czasem trudniejszej. Repetycja tych samych wciąż wzorców i taktyk kreacyjnych skutkuje uwstecznieniem, degeneracją, stagnacją rozwojową. I to właśnie przydarza się polskiej scenie muzycznej od dziesięcioleci. Po latach będzie można dostrzec, że talent shows rodzimy artyzm doprowadziły donikąd. Nie stały się katalizatorem zmian ani rozwoju. Nie stały się rock'n'rollowym przekrętem wciskającym sztukę wysoką do świadomości mas. Bo ani nie przyjmowały dopływów z otwartego obszaru kultury, ani same się ich dopływem nie stawały, bo nie tworzyły wzorców ani prądów.

Dlatego zbojkotujcie kolejny płytki, prymitywny i uwsteczniający (nie tylko dla muzyki, ale przede wszystkim dla Was samych) talent show i wyjdźcie wieczorem w miasto poszukać autentycznych artystów. Może gdzieś w Waszej okolicy gra Julia Marcell albo Tides from Nebula?

wtorek, 30 października 2012

#28 Dark Knight Rises

Dark Knight Rises Christophera Nolana to sprawnie zrealizowane kino akcji. Szybszy, głośniejszy, bardziej intensywny niż jego poprzednik. Muzyka pompuje emocje, narasta, co w połączeniu z wydarzeniami obserwowanymi na ekranie, sprawia, że widz jest trzymany przez większość seansu na brzegu siedzenia.

Dark Knight z 2008 roku kręcił się wokół Jokera. Właściwie od początku do końca był to film o Jokerze. Heath Ledger skradł całe show dla siebie. Natomiast ciężar DKR rozkłada się równomiernie na wszystkie postaci. Tu każdy odpowiada za jakiś element, który nadaje fabule biegu. Jest Robin, Gordon, Thalia, Bruce Wayne, Bane, Alfred, Catwoman. I wszystkie te postaci mają równorzędne oddziaływanie na tę historię.

Kiedy w 2006 roku świat obiegła wiadomość, że Heath Ledger będzie grał Jokera, w Internecie huczało od komentarzy typu: ah, nie! On się nie nadaje! Ale Ledger okazał się genialny. To samo było z Anne Hathaway, która budziła wątpliwości typu: to ta dziewczyna grająca w durnych komediach? coo??. Anne jednak, na przekór hejterskiemu grajdołowi, okazała się absolutnie zjawiskowa w roli Catwoman, choć pewnie nie ma szans na detronizację kanonicznej Michelle Pfeiffer z Batman Returns z 1992 roku. Wartym podkreślenia jest fakt, że Anne nie nosi tutaj wyzywającego kociego kostiumu, jakim raczyła nas Michelle w Batmanie Tima Burtona. Ale Nolan zdążył nas już przyzwyczaić, że w jego filmach większy nacisk kładzie na charakter postaci, niż jej kostium.

Tom Hardy w roli Bane'a jest dokładnie taki jak w komiksie Knightfall z 1993 roku, w którym złoczyńca złamał człowieka nietoperza (dosłownie i w przenośni): mocny, brutalny i piekielnie inteligentny. Można odetchnąć spokojnie, dzięki niebiosom Nolan nie zrobił z Bane'a czystej wody debila, jakim uczynił tę postać Joel Schumacher w koszmarnym, niemal slapstickowym Batman & Robin z 1997 roku. Bane Nolana sieje zniszczenie, zamęt i strach. Nie ma wątpliwości, kto rozdaje karty w tym filmie. A przy tym zręcznie unika komizmu, o który bardzo łatwo w przypadku szwarcharaktera, chcącego wprowadzić w życie diabelski plan unicestwienia całego miasta. Nie przeszkadza nawet jego przepuszczony przez przetwornik, nienaturalny głos, z którego śmieje się pół hejterskiego środowiska.

W filmie można dopatrzeć się pewnej dwubiegunowości, w której po jednej stronie są emocje, a po drugiej fabuła. W związku z czym zrozumiały jest podział widzów na dwa obozy. Pierwszy zasilają widzowie otwarci na głębokie, intensywne emocje. Drugi obóz - odbiorcy w sposób techniczny analizujący błędy fabularne. Jedni powiedzą: "Hmm, to było świetne i głębokie". Drudzy: "to było głupie i nie miało najmniejszego sensu". Trzeba przyznać, że logika nie zawsze ma tutaj sens, ale w filmach Nolana zawsze bardziej chodziło o emocje. W gruncie rzeczy, jeśli rdzeń filmu jest oparty na emocjach, to cała obudowa filmu złożona z efektownych, acz bezsensownych błędów logicznych schodzi na dalszy plan. Nie jest tak ważna jak w przypadku filmu, w którym to efekciarska obudowa jest rdzeniem. We współczesnym kinie superbohaterskim brakuje filmów, w których wydarzenia mają głębsze znaczenie, dlatego błędy fabularne są wybaczalne w pewnych rodzajach filmów, w których ten rdzeń w ogóle występuje, np. interesująca historia lub podłoże emocjonalne.

Dark Knight Rises nie jest więc filmem, w którym najważniejsza jest logika rozwiązań fabularnych. To jest film o tym jak pokonany i upokorzony Mroczny Rycerz podnosi się, pokonuje swoje ograniczenia, by na końcu odnieść zwycięstwo. Pięknie wieńczy też całą trylogię. W Batman Begins oglądamy małego Bruce'a, który wpada do studni pełnej nietoperzy i spogląda przerażony w niebo widoczne z jej dna. Wizja wydostania się z pułapki jest bardzo odległa, a strach jest wszechogarniający. Wiele lat później Bruce znów musi się zmierzyć z podobną sytuacją, by wydostać się z więzienia konstrukcyjnie podobnego właśnie do tamtej studni z dzieciństwa.

Dlaczego upadamy? - pyta Alfred małego Bruce'a Wayne'a w Batman Begins. - Abyśmy mogli lepiej nauczyć się podnosić - dopowiada po chwili.

Wspaniały sposób na spięcie klamrą całej tej opowieści.

8/10

niedziela, 30 września 2012

#27 Jesteś Bogiem



Kilka rzeczy przyszło mi do głowy po seansie długo przeze mnie wyczekiwanego Jesteś Bogiem Leszka Dawida. Po pierwsze to, że pokolenie moich rodziców nie zrozumie tego filmu w sposób, w jaki rozumieją go moi rówieśnicy. Przepaść jest zbyt głęboka, więc Magik pozostanie dla nich tylko ćpunem, któremu się we łbie poprzewracało, więc skoczył z okna po zarobieniu paru złotych z rapowania debilnych i wulgarnych zwrotek. Dostrzegam jednak pewną zabawną powtarzalność dziejową. Mam oczywiście świadomość, że porównania za moment użyję bardzo górnolotnego, ale mimo to uważam, że warto w tym przypadku uciec się do przesady. Otóż dla pokolenia moich rodziców (rocznik 1960) Paktofonika to takie same ćpuny grające dekadencką muzykę dla wykolejeńców, jak The Beatles... dla pokolenia rodziców moich rodziców:) Przecież John Lennon i reszta przećpali w życiu kilka ciężarówek narkotyków, ubierali się szokująco dla ówczesnego świata, fryzury nosili (jak na tamte czasy) niechlujne, obnosili się bezczelnie, a słownictwa także używali mało obyczajnego. A muzyka? Hałaśliwa, nie przypominająca w niczym tego, czego słuchało się w czasach młodości moich dziadków. Beatlesi na świecie zresztą, podobnie jak Paktofonika w Polsce, przetarli szlak wykonawcom grającym podobną muzykę. I dokładnie to samo zrobili chłopcy ze Śląska, będąc nagrodzeni za swoją do bólu autentyczną twórczość Frederykiem. Jedną z ważniejszych nagród rodzimej fonografii. To był wielki przełom. Udało im się zmienić kijem bieg rzeki. To samo co, oczywiście na dużo większą skalę, udało się Beatlesom. Oczywiście nie zamierzam się w żadnym sensie ze starszym pokoleniem kłócić, udowadniać im, że PFK to przecież jest sztuka wysoka, że oh i ah, starzy nie rozumieją, bo zacofani. Nie. Głupstwem byłyby takie próby. Kłótnie międzypokoleniowe zawsze były i będą najbardziej bezsensownymi czynnościami na Ziemi. I podobnie moje pokolenie w przyszłości nie zrozumie pokoleń nadchodzących. Już mam pewne trudności obserwując to, czego słuchają 15-latkowie;)

Druga rzecz przychodząca mi do głowy po seansie Jesteś Bogiem jest taka, że każde pokolenie ma swój hymn, i jeśli piosenka Jestem Bogiem ma być hymnem dla tych, którzy jako pierwsi dorośli w autonomicznej Polsce, to najwyraźniej taki jest znak czasu. Mnie muzyka Paktofoniki towarzyszyła dość szeroko na początku wieku (jak to dobrze brzmi!) i przyznam, że znakomicie słuchało się tych bitów i tekstów, mimo że ja za hip-hopem wcześniej nie przepadałem i dziś nadal nic się w tej kwestii nie zmieniło. Nic poza Paktofoniką (i jej pochodnymi). Oni mieli w twórczości coś zawartego ponad podziałami muzycznymi, jakiś uniwersalny przekaz. Wyjątkową energię i autentyczność. Wygląda na to, że jeśli masz je w sobie, to nie ważne co byś w życiu robił, to w końcu się przebijesz. Ludzie łakną autentyczności i silnych emocji, a w muzyce Paktofoniki słychać było, że rapowali tak, jakby robili to po raz ostatni w życiu.

Znam jak Ty te noce nieprzespane
By nad ranem
Zawikłane kwestie podejść z nowym
Planem jak z taranem
Dokładnie znam to
Mam te same
Myśli skołatane
Znam to, jest mi znane uczucie z tym związane
Co jest grane?
Marzenia niewypowiadane
Zapominane bo nie doczekałem się na zmianę
Przekonanie
Że po którymś ciosie się nie wstanie
Co jest grane?
Czasem głupie pytanie, nie?



Mnie się udało Rahima, Fokusa i Maćka Pisuka (autora scenariusza) poznać osobiście. Z Rahimem robiłem wywiad przy okazji jego trasy z L.U.C-em (promując płytę Homoxymoronomatura). Poza tym, organizowałem też spotkanie w Empiku z Maćkiem Pisukiem, Fokusem i oczywiście Rahimem przy okazji wydania książki "Paktofonika. Przewodnik Krytyki Politycznej". Pomagałem też chłopakom zorganizować koncert promujący tę książkę. Miałem okazję kilka razy rozmawiać z Maćkiem Pisukiem również o filmie, który miał dopiero powstać. Kiedyś, podczas ponad godzinnej rozmowy, opowiadał mi o tym jak książka ma któregoś dnia posłużyć za scenariusz filmowy i jak trwają poszukiwania środków na realizację filmu. Wówczas usiłowałem podsunąć Pisukowi reżysera Grzegorza Lipca ze Sky Piastowskie i temat oboje podchwycili, bo Grzegorz jest fanem Paktofoniki, a Maciejowi nie obca była twórczość filmowa Sky. Niestety do współpracy nie doszło, gdyż scenarzysta był już związany pewnymi zobowiązaniami i tak reżyserem został Leszek Dawid. Koniec końców uważam, że wyszło na dobre, że to nie Lipa zabrał się za historię Paktofoniki, bo obawiałbym się, że charakterystyczny styl Grzegorza przejąłby kontrolę nad dziełem i poprowadził całość w niebezpieczne rejony.

(...) Życie diametralnie inne niż to na ekranie
Walka o przetrwanie
(...) Wprowadza mnie w stan gdzie jest zdecydowanie
Za dużo sytuacji które szybko nużą
Za dużo ruchów które niczemu nie służą
Dużo za dużo akcji które wszystko burzą
Które źle wróżą
Tak jak cisza przed burzą
(...)


A może Lipiec zrobiłby film, jakiego wielu oczekiwało, czyli oparty o wiwisekcję psychologiczną głównego bohatera, z większym naciskiem na proces jego uzależnienia i zabrnięcia w uliczkę, z której nie było już odwrotu? I tu dochodzę do trzeciej rzeczy, która przyszła mi do głowy po seansie. Dobrze się stało, że film przybrał taką postać, jaką zobaczyliśmy na ekranach. Nie wchodźmy Magikowi do głowy. Z filmu dowiadujemy się dokładnie tyle, ile wiadomo z przekazów jego bliskich, rodziny, przyjaciół, współpracowników i mediów. Ani mniej, ani więcej, i niech tak zostanie. Maciej Pisuk zrobił kawał dobrej roboty przygotowując najpierw książkę, a później scenariusz filmowy. Spędził wiele miesięcy z ludźmi z bliższego i dalszego otoczenia Magika, wiele godzin rozmów, ogromne ilości bajtów danych zapisanych na nośnik. Wreszcie z końcowego efektu bardzo zadowoleni są Rahim i Fokus, a to moim zdaniem bardzo dobra wiadomość dla twórców. Aby zadowolić tych, którzy kręcili nosem po seansie, należałoby wiele rzeczy po prostu zmyślić, wyciągnąć wyssane z palca wnioski, które kompletnie mogły nie pokrywać się z rzeczywistością. Dlaczego Magik się zabił? Niech pozostanie to jego tajemnicą. Zresztą film pozostawia widzowi szerokie pole interpretacji, kilka razy delikatnie akcentując ten bolesny aspekt.

Trzeba było myśleć gdy
Po fakcie łzy zalały ci oczy
I tak przez siedem dni
Gdzie ten sen się śni
Tak więc witam Cię dniu z poziomu fotela
Z wnętrzy M3
Witam cię, dniu niewdzięczny
Tu po tej drugiej złej stronie tęczy
Witam bez kwiatów naręczy
Bez zastrzeżeń
Dzień, który przede mną piętrzy
Jeszcze większy
Cień nad światem wewnętrznym
Witam, choć z dnia na dzień bardziej niezręczny
Jest tenże gest nikt mnie nie wyręczy
(...)


Jesteś Bogiem to znakomita ilustracja tamtych czasów. Chyba każdy ma wujka lub ojca, który odpowiadał na wszystkie pytania programu TVP Jeden z dziesięciu, łaknąć oczami pochwał po każdej poprawnie udzielonej odpowiedzi. Wielu też zna sytuację, kiedy to leciał w TV ulubiony program, a trzeba było w tym czasie być gdzieś indziej, więc ustawiało się nagrywanie w odtwarzaczu wideo na konkretną godzinę. Oczywiście informując wszystkich domowników, aby nie dotykali telewizora! Takich smaczków można wychwycić w tym filmie dziesiątki. I na koniec aktorzy. Nieznani, młodzi, doskonale przygotowani do roli. Marcin Kowalczyk, Tomasz Schuchardt i Dawid Ogrodnik idealnie odrobili lekcje. Mimo różnic aparycji w stosunku do oryginałów, mimika, styl mówienia, gesty są na właściwym miejscu i stoją na naprawdę wysokim poziomie. Szczególnie wielkie wrażenie robi Marcin Kowalczyk recytując zwrotki "Kalibra 44" na klatce schodowej, tłumacząc Rahimowi, żeby dawał z siebie wszystko na scenie, oraz moment w którym ekranowy Magik występuje solo przed publiką, która wygwizdała pierwszy występ Paktofoniki na żywo. Nawet jeśli wszyscy już w ciebie zwątpili, pokaż, że się mylili - recytuje w natchnieniu Kowalczyk. Te wszystkie Koty, Adamczyki i wiele innych tuzów polskiego kina, powinno natychmiast zakończyć kariery ze wstydu, że ta trójka młodzieńców pobiła jednym występem cały ich aktorski dorobek!

Chcesz też uwierz
Ja dostarczę Ci tarczę
Może nie wystarczę
Ale będę tuż obok
Prócz ciebie nie ma mnie dla nikogo


8/10

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

#26 Prometeusz

mmopole.pl


Odkąd twórcy kina władają najnowocześniejszą techniką budowania światów i przedstawiania ich w najbardziej (nie)wiarygodny sposób, wszystko podawane jest widzowi na tacy. Odkąd wszystko, co tylko wymyślą może się pojawić na ekranie z dbałością o precyzję każdego szczegółu, nie muszą już ukrywać mankamentów w cieniu, grać światłem i emocjami bohaterów.

Paradoksalnie, takimi zabiegami budowano napięcie i atmosferę tajemnicy w filmie Alien z 1979 roku. Bestia pojawia się na ekranie na kilka urywków sekund. Widzimy ją być może raz, dwa razy. Resztę uzupełniają klaustrofobiczne pomieszczenia, strach przed nieznanym złem, garstka ludzi, którzy wierzą aż do ostatniej chwili, że są jeszcze w stanie kontrolować sytuację. Inna rzecz, że seria o obcych była w zamierzeniu po prostu rozrywką - horrorem z elementami kina akcji, bez pretensji do bycia czymś więcej. Prometeusz Ridleya Scotta ma wyższe aspiracje. Chce odpowiadać na filozoficzne pytania - skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy. Pragnie obalić podejścia ewolucjonistów i kreacjonistów jednym kamieniem. Dowiadujemy się w końcu, że te same istoty, które stworzyły ludzkość tysiące lat temu, teraz chcą tę ludzkość uśmiercić za pomocą broni biologicznej, której nawet sami nie potrafią kontrolować. Dlaczego chcą nas zgładzić? Czy stworzenie nas było błędem? Nie wiemy. Dostajemy więcej pytań niż odpowiedzi. W sumie odpowiedzi nie dostajemy żadnych. W zamian, na koniec, dostajemy środkowy palec: " chcecie odpowiedzi? Wróćcie do kina na kolejne części".

W tym filmie wiele rzeczy jest nie tak. Przede wszystkim stare pomysły przepuszczono przez maszynkę do mięsa, podrasowano efektami komputerowymi i poddano gruntownemu recyklingowi. To wszystko już było, i było zrobione dużo lepiej. To tak jakby stary pomysł opakować w nowe pudełko z masą bajerów i holograficznymi projekcjami. To nic, że piękne zdobienia rozwalają się już po kilkunastu minutach. To nic, że film ma dziury, a rozwiązania fabularne są naciągane i momentami po prostu śmieszne. Całość sprawia wrażenie, jakby Scott oryginalnie przygotował o wiele dłuższy film, trwający kilka godzin i dopiero wytwórnia przycisnęła go, by rzecz skrócił do formatu kinowego. Dlatego wiele wątków jest niewyjaśnionych, a całośc przypomina zbitkę przypadkowych pomysłów. Może kiedy wyjdzie Director's Cut, nagle się okaże, że to wszystko ma sens?

Mimo wszystko, nowy film Ridleya Scotta to ciekawa rozrywka (jeśli uodpornić się na bzdury i dziury). Zobaczcie choćby dlatego, że projekt jest doskonale wykonany wizualnie. Miło jest znów przespacerować się po znanych miejscach - statku kosmicznym czy obco-wyglądających jaskiniach. Zobaczyć genialną robotę szwajcarskiego surrealisty H.R. Gigera, który znów spisał się wyśmienicie. Kiedyś, jeden z muzyków Emerson, Lake and Palmer, powiedział o nim, że to taki gość, u którego w domu nawet nie jesteś w stanie spokojnie skorzystać z wychodka, bo obawiasz się, że ze za moment coś wyjdzie ze ściany i cię zdławi... Co jeszcze..? Hmm. Na pewno wyborny popis Michaela Fassbendera, grającego androida Davida. Pozostałe postaci są raczej jednowymiarowe. Tak, nawet Noomi Rapace i Charlize Theron! Poza tym, Prometeusz (biorąc pod uwagę uniwersum Aliena)  jest o wiele lepszy od AVP i AVP2. Choć w sumie... 8latek wyreżyserowałby lepsze filmy niż Anderson, więc to właściwie żaden argument. Wygląda na to, że szukam na siłę pozytywów, bo przez dłuższy czas po wyjściu z kina trudno mi było przyznać przed sobą, że nie było tak, jak sobie wyobrażałem że będzie.

Największy problem Prometeusza jest taki, że próbuje odpowiedzieć na pytania, które Ridley Scott postawił trzy dekady temu. Czym jest obcy? Kim są jego twórcy? Skąd pochodzą? Co chcieli osiągnąć? Od tego czasu kilka pokoleń zdążyło odpowiedzieć na te pytania na własny sposób za pomocą WYOBRAŹNI, czyli tego, na co wydaje się nie być już miejsca we współczesnym kinie sci-fi. Powstało tysiące fanowskich publikacji nawiązujących do Ósmego pasażera Nostromo. Obcy stał się inspiracją dla wielu. Patrząc choćby na to dziedzictwo, łatwo jest odświeżyć starą jak świat konkluzję: niektóre rzeczy powinno się po prostu pozostawić w spokoju, i w takim kształcie, w jakim funkcjonowały w wyobraźni kilku pokoleń.

6/10

piątek, 27 lipca 2012

#25 The Amazing Spiderman

cdn.screenrant.com

The Amazing Spiderman Marca Webba to ekranizacja komiksu, do realizacji której zatrudniono prawdziwych aktorów. To doprawdy niecodzienny zabieg. Stereotyp głosi, że amatorzy komiksów nie chodzą do kina by podziwiać grę aktorską. Chcą strzelanin i bijatyk. I wspaniałych efektów specjalnych. Aktorzy mogli by, równie dobrze, być wygenerowani przez komputer. Na przekór temu, w filmie Webba, sceny rozmów Emmy Stone i Andy'ego Garfielda są wspaniałym popisami. Pełne doskonałej mimiki, zawieszeń, wstydliwości, zakłopotań, nieśmiałych westchnień, ukradkowych uśmiechów i spojrzeń wyrażających więcej niż słowa. Po prostu wszystkiego tego, co można zobaczyć na twarzach dwójki prawdziwych młodych ludzi z krwi i kości.

I to jest najmocniejsza strona tego filmu. Na drugim miejscu plasują się efekty specjalne. Nawet przez chwilę nie można się dopatrzeć pracy komputera. I tylko logika podpowiada, że trzy-metrowa jaszczurka grasująca po nowojorskich ściekach nie może się dziać naprawdę. Podobnie jak facet w czerwono-niebieskim trykocie szybujący ponad dachami budynków.

Rozwiązania fabularne są bardzo nierówne. Fantastyczną sceną jest ta, w której Peter dostaje lanie od Flasha Thomsona - ciosy są tak realistyczne, że czujemy jakbyśmy właśnie dostali w pysk. Spiderman oberwie w trakcie filmu jeszcze wiele razy, zbierze kolekcję siniaków, ran, a nawet dostanie kulkę. Twórcy starają się zachować logikę praw fizyki, na tyle, na ile to możliwe w uniwersum Marvela. Z kolei dziwną logiką posługują się niektóre postaci w tym filmie. Kiedy ugryzienie pająka daje Peterowi nadludzką moc, chłopak może bez problemu odpłacić się Thomsonowi. Sposób w jaki Parker upokarza niedawnego prześladowcę jest zrealizowany okropnie i przesadnie. Chłopak popisuje się przed całą szkołą nadludzkimi umiejętnościami i kompletnie nikt nie zadaje żadnych pytań. Dwudziesto-metrowy skok z piłką i zdemolowanie połowy sali gimnastycznej to na pewno coś, co jest na porządku dziennym. Wzruszamy ramionami i wracamy do zajęć. Dziur w scenariuszu jest więcej, ale wymieniać można do rana, a ja mam inne rzeczy do roboty;)

Naturalnie, jak w każdym filmie o superbohaterach, najlepszym fragmentem jest nauka jak być Człowiekiem Pająkiem. Początki są oczywiście niezdarne, pełne eksperymentów, prób i błędów. Parker biega po mieście w prototypie stroju pająka i bije oprychów. Nad tym wszystkim unosi się tajemnica śmierci rodziców Parkera oraz smutne wydarzenie - morderstwo wuja Bena, które jest katalizatorem decyzji Petera o zwalczaniu przestępczości.

Finał jest bliski banału. Powtarza się wytarty schemat - wybitny naukowiec poświęca się swojemu dziełu tak dalece, że zostaje przez nie pochłonięty do szaleństwa. Tym razem w obsesję popada doktor Curt Connors, pragnący zrekonstruować utraconą w wypadku rękę, za pomocą genów jaszczurki. Nie trzeba być znawcą komiksów Marvela, żeby domyślić się co będzie dalej. Connors mutuje w Lizarda i wprowadza w życie złowieszczy plan - zamienić wszystkich mieszkańców NY w gady. Pomóc ma mutagen rozpylony z najwyższego budynku w mieście. Podobnym finałem kończy się Batman, Batman Begins, X-Men i wiele innych. Eh. Wymyślcie coś nowego!

Filmowi daleko do ideału, twórcy permanentnie chodzą na skróty, wiele rozwiązań jest po prostu wygodnych dla scenariusza, przez co mało logicznych nawet w świecie Spidermana. Niemniej, można wybaczyć. To w końcu ekranizacja komiksu, a ściślej - komiksu o Spidermanie, gdzie rozwiązania typu Deus Ex-Machina widywać można było za każdym rogiem, czarne charaktery miały zawsze te same motywacje, a postaci wracały z martwych od tak, kiedy tylko było to wygodne dla twórców. Jeśli więc oryginał, na podstawie którego powstał film, obiera pewną konwencję, to ciężko mieć pretensje, że ekranizacja nie przyjmuje innej. Nawet Nolanowi (twórcy Batmana) nie udało się uciec od banałów. Najwyraźniej bez nich nie da się opowiedzieć superbohaterskiej historii.

6/10

poniedziałek, 18 czerwca 2012

#24 Anneke: Pod Minogą


fot. Shadyar

Sztuka pochodzi z głębszego miejsca. Integruje się z twoim systemem energii. Budzi w tobie cząstkę, o której nawet nie wiedziałeś, że ją posiadasz. Jaka szkoda, że niewielu posiadło umiejętność budzenia w nas tej cząstki. A może całe szczęście, bo w przeciwnym razie cząstka spowszedniałaby nam i nie byłoby się czym zachwycać. To unikalność przeżyć, niepospolitość i bezpretensjonalność wycieczek w to wyjątkowe miejsce jest sednem sprawy. Gdyby za każdym rogiem spotkać można by było Artystę, te drobne momenty przestałyby wzruszać. Jak głoszą niektórzy, świat, w swej złożoności, dąży do równowagi w każdym swoim przejawie. W przypadku sztuki jednak, mamy do czynienia z równowagą energii. Bo jeśli już wspominamy o równowadze, to z zasady powinno być tyluż Artystów, co zjawisk przeciętnych bądź słabych. A tak przecież nie jest. Artysta rodzi się jeden na tysiąc, może milion zjawisk I w tym właśnie, tkwi sekret. Mianowicie pozytywnej energii pochodzącej z jednego tylko performensu Artysty jest tyle, co beznadziei w tysiącu przeciętnych występów ligowej szarzyzny. Po co więc istnieje szarzyzna? Po cóż ją hołubić? Otóż, prócz założenia, że są różne gusta, jest jeszcze jeden aspekt - otóż szarzyzna i dno istnieć bezwzględnie muszą. Jeśli nie doświadczylibyśmy zjawisk przeciętnych, nie dostrzeglibyśmy tego, co naprawdę ważne, a w najlepszym razie nasze doznania straciłyby na intensywności.

 Zobaczyć koncert Anneke van Giersbergen na żywo to fantastyczne przeżycie. W poznańskim klubie Pod Minogą zebrało się blisko sto osób, by podziwiać występ byłej wokalistki The Gathering. Przed nią zagrali Kill Ferelli i Frames. O nich nie będzie, bo miało być o Artystach. Wspomnieni muzycy naprawdę porządnie zagrali, ale to jest kwestia oczekiwań. Chcesz by obudzono w tobie cząstkę, więc to naprawdę nie to. Chcesz by przepłynęła przez ciebie ta energia. Naturalnie wiele jest przeszkód na drodze do tego celu. Takich jak koszmarne nagłośnienie. Wydaje mi się, że widzowie w Polsce przyzwyczaili się do źle nagłośnionych koncertów i nikt nawet już tego nie krytykuje. Nikt się nie oburza, bo źle nagłośniony koncert, to norma. Polscy widzowie są jak bite żony, wracające do bijących mężów. Może się zmieni, może tym razem będzie lepiej. Cóż, sam jestem jak ta bita żona, bo na koncerty chodzę. Niemniej nie należę do grupy osób, które wychwalają akustyków, że to był najlepiej nagłośniony koncert na świecie - słowa mojego znajomego, który upierał się, że koncert Anathemy w Eskulapie był pod względem soundu bezbłędny. Nie był. Nawet nie leżał obok bezbłędności. Tym razem też tak było. Serio, co z wami, ludzie? Szczerze mówiąc chyba naprawdę nie słyszeliście dobrze nagłośnionego koncertu! Dlaczego w Słowacji czy Holandii w pierwszej lepszej wiosce można trafić na gościa, który ustawi dobrze dźwięk na koncercie? Ehh. Dość tego.

Wróćmy do Anneke, która jest magiczną artystką, roztaczającą wokół siebie niesamowitą aurę. A przy tym nie gwiazdorzy, pozostaje zwykłą osobą, którą można spotkać, ubraną w dres, w kolejce po bułki. Zaczęła koncert dokładnie tak, jak zaczyna się Everything Is Changing - jej nowa płyta - piosenką Feel alive. Naprawdę widać, że jest żywa i energiczna, i naprawdę szczęśliwa. To nie są puste słowa, którymi zapełnia wypowiedzi w wywiadach, jej naprawdę się układa. To wspaniała wiadomość. Dalej grała już przede wszystkim numery z nowej płyty, a także z Pure Air i In Your Room. Sięgnęła również po parę rzeczy The Gathering, zgodnie z doniesieniami z wcześniejszych koncertów trasy. W pewnym momencie zrobiła przerwę na dłuższą konferansjerkę. Opowiedziała o wspaniałych ludziach, z którymi przydarzyło jej się pojechać w solową trasę, pierwszy raz w charakterze headlinera. Opowiadała o świetnym zrozumieniu jakie panuje w grupie, o wspólnym szacunku i wspaniałej pozytywnej energii. Oraz o ostatnim wieczorze we Wrocławiu, gdzie 18 osobową grupą wybrali się po koncercie na tańce do jednego z tamtejszych klubów. Później setlista zaowocowała w rzeczy, na które bardzo czekałem, czyli Beautiful one oraz Circles. Podczas tego drugiego okazało się, że wspaniałe słowa o wspólnym szacunku, nie bardzo pasują niektórym pijanym idiotom, którzy pojawili się tamtego wieczora Pod Minogą. Kilku neandertalczyków klaskało w nierównym rytmie, bez jakiegokolwiek odniesienia do utworu, co naprawdę utrudniało odbiór wyciszonego, granego bez basu i perkusji Circles. Czy to miał być jakiś wredny żart? Czy te tłuki naprawdę myślały, że klaskając w połamanym rytmie sprawią, że zespół się pomyli? Nie udało im się zmylić zespołu, ale na pewno popsuli wrażenie. Poza tym przy nieco szybszych piosenkach zombie waliły pogo, zupełnie bez najmniejszego powodu. To nie był przecież żaden punk, rytm nie był aż tak skoczny, by popadać w taki szał. Niemniej, owszem, znam osobiście ludzi, którzy potrafią tańczyć pogo nawet do Radiohead.

Stałem w drugim rzędzie. Nagłośnienie było złe, więc niewiele słyszałem, ale moja podświadomość składała mi piosenki w całość. Poza tym niemal słyszałem Anneke bezpośrednio, bez nagłośnienia. Albo tylko mi się wydawało, ale to naprawdę kwestia połowy metra. Po koncercie zamarzyło się spotkanie, więc się czekało. Mało prawdopodobne, ale przecież możliwe. Jakże bliska się wydała wizja obcowania przez ułamek sekundy z Artystką. Jedną z tych, co rodzą się raz na nigdy. Jedną z tych, co mają w sobie tyle barw, by przynieść równowagę całej ligowej szarzyźnie.

1 czerwca 2012 roku, Pod Minogą, Poznań.

niedziela, 17 czerwca 2012

#23 Pstryk! I cię nie ma

meritum-news.com

„W pewne słoneczne popołudnie, kiedy nie czuł się dobrze, Steve siedział w ogrodzie za domem i rozmyślał o śmierci. Mówił o swoich doświadczeniach z Indii sprzed blisko czterdziestu lat, o nauce buddyzmu, o swoich poglądach na reinkarnację i duchową transcendencję. 
Z moją wiarą w Boga jest mniej więcej pół na pół - powiedział. - Przez większość życia uważałem, że za naszym istnieniem musi się kryć coś więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. Przyznał, że w obliczu śmierci być może przesadza z tą proporcją, kierowany pragnieniem wiary w życie pozagrobowe. Lubię myśleć, że po śmierci coś z człowieka zostaje - powiedział. - Dziwnie się czuję, myśląc, że zbiera się te wszystkie doświadczenia, może trochę mądrości, a potem to wszystko znika. Dlatego bardzo chciałbym wierzyć, że coś pozostaje, że może nasza świadomość nie umiera. 
Potem bardzo długo milczał.
Z drugiej strony jednak może to działa jak prosty przełącznik - powiedział. - Pstryk! I cię nie ma. 
Znów umilkł i lekko się uśmiechnął.
Może właśnie dlatego nigdy nie chciałem umieszczać wyłączników w urządzeniach Apple.

Z książki Waltera Isaacsona Steve Jobs

poniedziałek, 4 czerwca 2012

#22 Avengers


1.bp.blogspot.com

Ekranizację Avengers można było zepsuć na tysiąc sposobów. Reżyser filmu, Joss Whedon zajmował się wcześniej znacznie mniejszymi projektami, np. Buffy: Postrach Wampirów. Już taka wiadomość wystarczyła by przygotować się na najgorsze. Niemniej Avengers zrobiono najlepiej jak się dało.

Fabuła

Tak prosta jak to konieczne dla filmu o superbohaterach. Źli chcą zniewolić ziemię, więc dobrzy muszą ją obronić. Żadnego dorabiania ideologii na siłę. Avengers jest czystą akcją i tak należy ten film odbierać. Dodać wypada, że akcja jest tutaj podana z klasą. Setkę elementów, które widzimy na ekranie wyważono z mistrzowskim wyczuciem. Całość zasuwa jak pociąg towarowy.

Postaci

Wyraziste charaktery Iron Mana, Kapitana Ameryki, Hulka i Thora zajmują na ekranie porównywalną ilość czasu. Uzupełniają się. Fanboye każdego z bohaterów będą więc zachwyceni w równym stopniu. Na Avengers można patrzeć jak film, któremu przygotowano najdroższy hype na świecie. Każda z postaci gościła wcześniej na dużym ekranie w tzw. "originach", gdzie widz poznał początki każdego z herosów. Dlatego kiedy czterej znani bohaterowie lądują w jednym obrazie kinowym, to nie pozostaje zbyt wiele do dodania. Sukces jest murowany, i widać to świetnie choćby po 700 milionach dolarów zarobionych w jeden weekend. Do tego zestawu nie bardzo pasują jednak Hawkeye i Czarna Wdowa. Twórcy filmu niezbyt przekonująco starają się udowodnić, że zwykły człowiek jest w stanie dorównać Kapitanowi Ameryce i reszcie. W efekcie postaci grane przez Scarlett Johansson i Jeremy'ego Renner'a pałętają się pod nogami, a ich przydatność jest mocno wątpliwa.

Dialogi

Bohaterowie niemal nieustannie się kłócą, a ich docinki są naprawdę dobrze napisane i całkiem zabawne. Serio. Nawet przez moment nie czuć zażenowania w związku z kiepskim dialogiem.
  
Brak debilnego "comic relief"

Oszczędzono nam bohatera, którego zadaniem byłoby zdobycie serc małych dzieci. Obowiązkowo taka postać jest zawsze żenująco-slapstickowo niezdarna (bo to bawi małe dzieci!). Za to wielki plus dla twórców.

Brak wątku miłosnego

Na ekranie dzieje się tyle, że na "love interest" po prostu nie ma czasu ani miejsca. I to doskonała wiadomość dla widzów. Miłości herosów są na ogół wymuszone, naciągane i mało wiarygodne. Poza tym ukochane są traktowane bardzo przedmiotowo - są tylko kolejnym pretekstem do pchania akcji na przód (zły porywa oblubienicę, a bohater ratuje ją z opresji).

Realistyczna logika

Pomijając fakt, że film jest o ludziach, którzy posiedli supermoce, rzucają samochodami i przemieszczają się pomiędzy wymiarami - logika jest na swoim miejscu. Dobrym przykładem jest scena walki Thora z Hulkiem, kiedy syn Odyna wzywa swój magiczny młot, by spuścić łomot zielonemu barbarzyńcy. Broń jednak nie przylatuje do niego od razu, a dopiero po kilkudziesięciu sekundach. Chris Hemsworth musiał zapewne zostawić oręż gdzieś po drugiej stronie olbrzymiego statku "Tarczy". Niby detal, ale to właśnie z nich budowane są porządne filmy.

Sequel

Część druga powstanie na pewno i prawdopodobnie pobije rekord części pierwszej. Zapewne skład drużyny będzie inny - pamiętajmy, że w podstawowej czwórce Avengers byli Spiderman, Wolverine, Thor i Kapitan Ameryka. Wspaniale byłoby widzieć w takim filmie dwóch pierwszych. Jest to o tyle pawdopodobne, że w tym roku w kinach zobaczymy The Amazing Spiderman a w przyszłym - sequel Wolverina.

7/10

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

#21 Anathema: Weather Systems

                            Danny Cavanagh i ja, 03 października 2010 roku, Proxima, Wa-wa (fot: Mikołaj Kuchowicz)

Czułem, że umieram. Czułem wielki ból. Bardzo przerażające doświadczenie. Zacząłem się zsuwać. W pewien sposób, czując, że odchodzę, próbowałem trzymać się życia... Dam radę, dam radę... I dotarłem do miejsca, w którym po prostu nie mogłem... I wszystko zaczęło stawać się bardzo ciche. Pamiętam jak, z każdą uncją siły, która mi pozostała, chciałem pożegnać moją żonę, to było dla mnie ważne... I udało się. Pamiętam tylko jak odwróciłem głowę, spojrzałem na nią i powiedziałem... Umieram, żegnaj Joan... I stało się... 

Wtedy to doświadczyłem zjawiska, które nazywamy doświadczeniem pogranicza śmierci, dla mnie to nie było pogranicze śmierci, to była śmierć. To było całkowite zanurzenie w świetle, w jasności, cieple, spokoju, bezpieczeństwie... Nie miałem żadnych doświadczeń pozacielesnych, nie widziałem mojego ciała ani nikogo obok mnie, po prostu od razu wszedłem w to piękne, jaśniejące światło. Trudno to opisać, faktem jest, że to w ogóle niemożliwe do opisania. Nie da się tego wyrazić, to coś co staje się tobą i ty stajesz się tym... Mógłbym powiedzieć, że byłem spokojem, byłem miłością, byłem jasnością. To było częścią mnie... (Internal Landscapes).

 Tak kończy się Weather Systems. Nowy album Anathemy. Dla mnie ta płyta nie jest o śmierci. Nie jest też o życiu. A jeśli nawet, to nie bezpośrednio. To album o punkcie pomiędzy, który musimy przebyć. O tej konkretnej chwili, gdy odchodzi z nas życie. O tym co czujemy, czego żałujemy i czego pragniemy, gdy już wiadomo, że to koniec. Wyjątkowy wydźwięk ma taka interpretacja albumu Liverpoolczyków w kontekście zbliżającego się znów końca świata. I never seen a light that's so bright. Nigdy nie widziałem tak jasnego światła (Untouchable Part 2).

Nie wiem kim jest człowiek opowiadający o swoim doświadczeniu przejścia na drugą stronę. Ale to wspaniałe, że wrócił. I że nam o tym opowiedział. Pewien fragment jego relacji mnie zaskoczył. Zawsze sądziłem, że w czasie umierania czuje się dotkliwe zimno. Organizm się wyziębia, serce zwalnia, krew zatrzymuje bieg w żyłach. To zimno mnie w śmierci przeraża najbardziej. Zimno i strach. It's getting colder, Let it get colder until I can't feel anything at all. Robi się coraz zimniej. Niech się wyziębia, aż nie będę mógł niczego poczuć (The Storm Before The Calm). Więc kiedy usłyszałem na początku "Internal Landscapes", że ten mężczyzna umierając czuł ciepło, spokój i bezpieczeństwo... Uśmiechnąłem się do siebie. Nie próbuję powiedzieć, że wierzę, iż 21 grudnia 2012 roku nastąpi rzeczony koniec świata. I że muzycy Anathemy również w to wierzą, dlatego nieprzypadkowo w takiej atmosferze przeprowadzają nas dźwiękami przez ten album. Bo koniec życia na ziemi miał już nastąpić setki razy i nikt już się tym nie przejmuje. Próbuję powiedzieć, że koniec świata następuje każdego dnia. Koniec czyjegoś świata. Bo na każdego z nas kiedyś przecież przyjdzie czas.

Bracia Cavanagh zawsze mieli smykałkę do ilustrowania muzyką zjawisk trudnych do uchwycenia słowem. Bo tylko muzyką można zapisać i wyrazić EMOCJE. Nagrać je na jednej stronie kuli ziemskiej, wysłać Internetem i dać do posłuchania komuś, kto znajduje się na drugiej stronie globu. Słowa mają zbyt małą moc, by móc opisać uczucia. Muzyka to jedyna znana mi wykładnia, jedyne tak precyzyjne narzędzie do zapisywania czegoś tak nieuchwytnego jak stan emocjonalny.

Weather Systems to także płyta o pogodzeniu się, o rozliczeniu się z życiem, o podsumowaniu. O potrzebie powiedzenia "kocham cię". O potrzebie usłyszenia "kocham cię". Say you will love me until I leave the world. Powiedz, że będziesz mnie kochać aż przyjdzie mi opuścić ten świat. (Sunlight). W tym konkretnym momencie zostawiamy na ziemi wszystkich których kochaliśmy, wszystko co posiadaliśmy, wszystko czym byliśmy. Zostawiamy za sobą wszystkie miejsca, wszystkie chwile w pamięci, każdy śmiech, każdy płacz. Każdą złość i każdą dobroć. Każdą naszą ludzką cząstkę. Każdy z nas będzie musiał przez to przejść. Prędzej czy później. To niewymownie smutne, bo jesteśmy tak bardzo przywiązani do życia. I had to let you go. To the setting sun. And find a way back home. Musiałem pozwolić Ci odejść. W stronę zachodzącego słońca. Byś odnalazła drogę do domu (Untouchable Part 1).

Weather Systems to również wołanie o to by doceniać życie. Jakkolwiek parszywe by ono nie było. Bo to przecież jedyny nasz dar i jedyna nasza szansa. For this world is wonderful, so beautiful. If only you could open up your mind and see. Ten świat jest niesamowity, jest piękny. Gdybyś tylko mogła się otworzyć i zobaczyć. (Lightning song). Fight for what you believe in. Dare to live your dream In this life don't be afraid of yourself. Walcz o to, w co wierzysz. Ośmiel się żyć marzeniem. Nie bój się siebie (The Gathering Of The Clouds). Weather Systems to w końcu płyta o pamięci: Inside is the key to a memory. Wewnątrz jest klucz do pamięci (The Beginning And The End) i miłości w kontekście śmierci: My life is fading now. But your hand reaches down (...) and pull me out and... Save me. Moje życie gaśnie. Ale twoja dłoń sięga w dół (...) by mnie wyciągnąć... Uratować mnie (The Lost Child).

Widziałem koncert Anathemy w Eskulapie w Poznaniu 22 kwietnia 2012 roku. Sala była wypełniona po brzegi. Zarówno ten, jak i krakowski koncert - zostały wyprzedane na pniu. Rozpoczęli tak jak na nowej płycie. I zakończyli również tak jak kończy się ostatnie wydawnictwo. Wspomnianą klamrą koncertową oraz tym co zagrali pomiędzy udowodnili po raz kolejny, że muzyka może być czymś więcej niż sączącym się podkładem do życia. Że uczestnicząc w takim wydarzeniu możesz przeżyć coś niezwykłego. Miałem wrażenie, że tamtego niedzielnego wieczora odczuwali wszyscy. Tym razem nawet zabrakło przysłowiowego statystycznego idioty, wioskowego głupka, który na każdym koncercie zdarzyć się po prostu musi, przeszkadzając w odbiorze koncertu. Nie tym razem!

Nawet mankamenty w nagłośnieniu nie przeszkodziły nikomu w przeżywaniu wydarzenia każdą komórką organizmu. Dlaczego piszę o mankamentach nagłośnienia? Cóż. Możliwe, że wielu zgromadzonych w Eskulapie widzów nie podzieli mojego zdania (bo byli zbyt pochłonięci), ale ten koncert nie był nagłośniony dobrze. Znośnie zabrzmiały te fragmenty i te piosenki, gdzie jest najwięcej przestrzeni. Gdy tylko wchodził przester, słychać było hybrydę piły tarczowej i kosiarki, przez które pozostałe instrumenty nie dały rady się przebić. Za słabo słychać było bas, proporcje innych instrumentów również pozostawały wiele do życzenia. Momentami nie było słychać chórków. Solówkę Dannego we Flying usłyszałem tylko dlatego, że moja podświadomość mi podpowiedziała, że ta solówka tam jest. Dla kogoś, kto nie zna każdej piosenki jaka tamtego wieczora została zagrana, to co śpiewali Vincent, Danny i Lee Douglas było chwilami całkiem niezrozumiałe. Zanim ktoś mi zarzuci, że się czepiam - zastanówcie się. Czy przypadkiem nie jest tak, że Wasz mózg podpowiedział Wam co znajduje się w danym momencie i poskładał Wam to wszystko tak, że zabrzmiało dobrze? Zastanówcie się, czy podczas otwierającego zespołu Amplifier usłyszeliście którykolwiek kawałek selektywnie? Czy dotarł do Was choć jeden moment wokalu frontmana, który przebił się przez ścianę dźwięku?

Ale w porządku, może faktycznie się czepiam. Po prostu jestem wyczulony na te sprawy. Na dalszą metę to wszystko i tak nie ma znaczenia. Bo byłem tam i niedopracowane nagłośnienie, gorąco, tłok, czy obciążenie fizyczne nie przeszkodziły mi w tym by doznać. Bo kiedy zamknąłem oczy, tam było światło, wszystko było zbudowane ze światła. A oni grali: Untouchable Part 1, Untouchable Part 2, Lightning Song, Thin Air, Dreaming Light, Everything, Deep, Emotional Winter, Wings Of God, A Simple Mistake, Storm Before The Calm, The Beginning And The End, Universal, Panic, The Lost Child, Internal Landscapes, Closer (bis), A Natural Disaster (bis), Flying (bis) oraz Fragile Dreams (bis).

To jest takie piękne. To była wieczność. Tak, jakby... Jakbym zawsze tam był i zawsze już tam będę... Że moje ziemskie istnienie było bardzo krótkie, chwilowe...  

czwartek, 12 kwietnia 2012

#20 Filmy lutego - część 2

cdn2.dailycaller.com


Druga część zestawienia filmowego w lutym.

18 lutego
Albert Nobbs (2011) - 7/10 - Inteligentnie zrealizowane kino z drobiazgową konstrukcją postaci. Opowieść o kobiecie w przebraniu mężczyzny, która spędziła życie próbując wtopić się w tłum, pozostać niezauważoną. O kobiecie zaprzeczającej swej prawdziwej tożsamości - by przetrwać. Glenn Close idealnie pasuje do roli. Jej Alfred jest drobny, delikatny, wrażliwy, introwertyczny. Ponad wszystko jednak silny, znoszący wiele upokorzeń, bo wyobraża sobie, że na końcu tego tunelu musi być światło. Na twarzy aktorki wykonano gruntowną charakteryzację (do tego stopnia, że jest prawie nie do poznania), ale Close gra przede wszystkim oczami. Czuć w jej spojrzeniu smutek, ból, lęk, a także nadzieję. Spojrzenie pozostaje w naszych głowach jeszcze długo po seansie. Kapitalnie wypadają też postaci drugoplanowe, grane przez Janet McTeer oraz Mię Wasikowską. We współczesnym kinie mało jest okazji podziwiać na ekranie prawdziwych ludzi. Jeśli pasjami zwykliście delektować się aktorstwem na fantastycznym, doskonałym poziomie - sięgnijcie po ten film.

Wojownik - Warrior (2011) - 5/10 - Multinominowany do zeszłorocznych Oscarów "Fighter" potrafił wciągnąć nawet widza nie znoszącego banalnego tematu bokserskiego. "Warrior" nie idzie w te ślady. Z resztą, twórcy filmów o bokserach z gruntu skazani są na przewidywalność i powtarzalność. Nawet przed obejrzeniem "Wojownika" można bez pudła powiedzieć jak będzie. Niedoceniony, zapomniany bokser na którego nikt nie liczy dokonuje cudu i wygrywa ważną walkę. Najczęściej wygranie tej walki może zmienić życie jego i całej rodziny, więc stawka jest wysoka. Anglicy powiedzą: cliché. My powiemy raczej: banał (klisza?). Tak jest za KAŻDYM razem, gdy idzie o kino bokserskie. Różnice są w otoczce. Tym razem były żołnierz marine powraca do rodzinnego domu. Zabiegając o wsparcie ojca, byłego alkoholika i trenera, postanawia wziąć udział w turnieju MMA. Tymczasem jego brat ledwo wiąże koniec z końcem. Gdy zostaje zawieszony w pracy - powraca na amatorski ring, by zapewnić byt rodzinie. Pytanie się nasuwa samo - po co robić kolejne filmy o tej tematyce? Wiadomo, gdyby to był mój pierwszy boxing-movie, zachwyciłbym się historią. Ale w 1976 roku John G. Avildsen nakręcił Rocky'ego. Pamiętacie?

19 lutego
Hugo i jego wynalazek - Hugo (2011) - 6/10 - Film Scorsese jest wizualnie przepiękny. Szkoda, że reżyser zapomniał dodać do tego równie przekonującą historię. Hugo jest obrazem wzniosłym, zbyt jednak zachowawczym by być dobrą rodzinną rozrywką. Momentami zwyczajnie nuży. Nie do końca wiadomo też jaki był zamysł, bo rzecz wydaje się być zbyt dojrzała jak na kino dla dzieciaków i zbyt kreskówkowa jak na kino dla dorosłych. W jednej chwili widzimy fantazję, w której księżyc jest większy niż wieża Eiffla, a chwilę później sprawy nabierają realizmu - przedstawia się nam biografię jednego z pionierów kina. Wielkim plusem są fragmenty stuletnich filmów George'a Melies'a zaprezentowane w sposób, jakby były stworzone wczoraj. Internet zaś huczy od skrajnych ocen - albo dziesiątki albo jedynki. Żadnych piątek czy szóstek. Wygląda na to, że nie można przejść obok niego obojętnie.

24 lutego
 Planeta Małp - Planet of the apes (2001) - 4/10 - Remake filmu, który nie potrzebował remake'u. Szczególnie boli, że nową wersję stworzył Tim Burton. To dowód, że facet jednak potrafi robić przeciętne filmy. Nie powiem "złe", bo rzecz ogląda się wprawdzie bezrefleksyjnie, ale znośnie. Postaci są papierowe a dialogi płytkie. Wiele rozwiązań jest naciąganych lub zwyczajnie wygodnych dla scenariusza. Np. dlaczego ktoś miałby wysyłać małpę do zbadania burzy energetycznej? Jeśli to takie interesujące, anormalne zjawisko, szalenie istotne z perspektywy prowadzonych badań, dlaczego nie wysłać człowieka? Szczególnie, że gdy małpa znika bez odpowiedzi, to w jej ślad, tak czy inaczej, zostaje wysłany Mark Wahlberg. Nie można było przewidzieć, że tak to się skończy? Wersja Tima Burtona w wielu miejscach znacznie odbiega od oryginału z 1968 roku. Brakuje też słynnej szokującej sceny zamykającej tamten film. Co na plus? Fantastyczna charakteryzacja.

25 lutego
Mój tydzień z Marilyn - My week with Marilyn (2011) - 7/10 - Zawiodą się ci, którzy oczekują po tym filmie skandali, ekscesów, demolowania hotelowych pokoi i ognistych scen miłosnych. Oglądamy tutaj Marilyn poza fleszami i przy zgaszonych światłach. Marilyn bardziej prywatną, wyciszoną, zmęczoną całym wykreowanym wokół niej szaleństwem. Twórcy prezentują różne punkty widzenia. Czy była bystrą, drapieżną kobietą mającą wpływ na odbiór jej postaci oraz odcinającą kupony? A może była smutną, uzależnioną od sławy ofiarą? Czy też zwyczajną dziewczyną poszukującą miłości i szczęścia, które zostały wykolejone przez jej status gwiazdy? Reżyser i scenarzysta przedstawiają wszystkie te interpretacje odmawiając udzielania odpowiedzi.

Bez reguł - Unthinkable (2010) - 6/10 - Samuel L. Jackson jest w swoim żywiole. Bije, krzyczy, przeklina, torturuje. W kieszeni ma swój ulubiony portfel z napisem "Bad Motherfucker". Właściwie dzięki jego występowi tak dobrze ogląda się ten film. I można nawet przymknąć oko na dziury w logice czy kpinę z widza (zagrożeniem są trzy bomby atomowe, które Yusuf Atta Mohamed skonstruował w domu!) oraz na litry poprawnie politycznej papki jaką twórcy wylewają nam na głowy podczas seansu. W gruncie rzeczy sugeruje się nam, że jedynym sposobem na uratowanie świata są brutalne tortury. A może zadziała prostszy sposób: "nie zabijajcie ich, to oni przestaną próbować zabić was"? Tak czy inaczej twórcy przedstawiają rząd USA w niekorzystnym świetle. Torturowanie ludzi budzi oczywiste kontrowersje bez względu ile istnień ludzkich dzięki temu można ocalić. Może dlatego "Unthinkable" nie miało zbyt spektakularnej promocji, mimo gwiazdorskiej obsady.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

#19 Julia Marcell w Eskulapie



muzyka.bajo.pl


Nie wiem co odkrywczego można jeszcze napisać o Julii Marcell. Że jest najciekawszą polską artystką alternatywną młodego pokolenia? Oczywistość. Że pisze piosenki (co prawda) nawiązujące do rzeczy które już były, ale robi to z gracją, lekkością i inteligencją? Wiadomo. Że przywraca muzyce POP jej należny blask? Może to stwierdzenie jest jeszcze na wyrost, ale dajmy dziewczynie jeszcze chwilę. Wreszcie, że jej urokiem i autentycznością można byłoby obdzielić połowę sceny muzycznej w tym kraju (i pewnie w kilku innych)? Tak, to też pewnie ktoś już napisał. Nie napiszę więc nic odkrywczego. Napiszę natomiast, że Julia zdobywa coraz liczniejsze grono odbiorców i zasługuje w pełni na każdy gest uznania, każde westchnienie podziwu. Sobotniego wieczora w poznańskim Eskulapie zagrała po raz pierwszy koncert z "barierkami". Mieli grać na małej sali klubu, na piętrze. Zainteresowanie koncertem było jednak tak wielkie, że przeniesiono koncert tam, gdzie grają najpopularniejsi. I pomyśleć, że jeszcze niedawno można było ją podziwiać w małych, kameralnych klubach - pośród najwyżej kilkudziesięciu widzów. Nie da się wrócić wrażenia, jakie niesie taki występ. Prawdopodobnie z czasem nie będzie już większych szans na takie przytulne wydarzenie. Podczas obecnej trasy kluby wydały się być już za małe. Organizatorzy nie przewidzieli dynamiki z jaką rozniesie się jej muzyka. Dlatego wielu osobom nie było dane wziąć udziału w spektaklu. Tym, którym się udało, towarzyszył zaduch i wyjątkowo mało miejsca (np. Warszawa). Poznań miał to szczęście, że Eskulap oferuje dowolność, jeśli chodzi o pojemność miejsca. Elastycznie można było zareagować na gwałtowny przyrost popytu.

Znacznie większa niż zazwyczaj ilość ludzi na sali miała spowodować gorszy kontakt artystki z publiką, a to m.in. ten atut czyni jej koncerty tak wyjątkowymi. Mimo wszystko robiła co w jej mocy, by do tego nie dopuścić. Rzucała ze sceny liczne żarty, przekomarzała się z pozostałymi muzykami, angażowała w zabawę publiczność, a jednego gościa zaprosiła nawet na deski (szkoda, że tak pijanego, że zdawał się nie ogarniać rzeczywistości wokół siebie). Julia podchodziła też do krawędzi sceny by skrócić dystans dzielący ją od słuchaczy. Skakała po wewnętrznej stronie barierek usiłując śpiewać z publicznością. W pewnym momencie jej akrobacje o włos zakończyłyby się wywrotką, gdy wskoczyła na skrzynię z niezabezpieczonymi kółkami. Zachwiała się, wygięła, ale złapała równowagę - trzeba przyznać że miała wiele szczęścia, ale i refleksu.





Miałem wrażenie, że był to inny koncert niż ten zagrany w poznańskim Blue Note w październiku zeszłego roku. Wówczas było znacznie więcej rytmu. Instrumenty perkusyjne, oraz samplery generujące bity prowadzone były jakoś inaczej. Było ich więcej, lepiej się uzupełniały, sam rytm perkusji był znacznie bardziej połamany, niemal dubstepowy. Jesienny wieczór w Blue Note należał do perkusisty. Bez niego nie byłoby TAKIEGO wrażenia! Pamiętajmy przecież, że w październiku nie słyszeliśmy jeszcze płyty i tamten występ był absolutną premierą nagrań z "June". I to był jeden z najbardziej energetycznych, rytmicznych, skocznych performensów jakie widziałem. Co się więc stało, że tym razem piosenki straciły połowę swojego drajwu? A może facet gra inaczej, bo coś się stało z jego głową po nieszczęśliwym trafieniu do szpitala przed jesiennym koncertem w Zielonej Górze? Bo to właśnie dlatego tamten występ nie mógł się odbyć. Nno. Przynajmniej taki powód podał wówczas Management.

Jeśli nie jesteście z Zielonej Góry, albo jesteście z Managementu koncertowego Julii Marcell - nie czytajcie tego akapitu

Prawdziwym powodem nie mógł być przecież fakt, że Zielona Góra pod względem artystycznego odbioru wygląda mniej więcej tak. Powodem nie mógł być też absolutnie fakt, że koncert się nie sprzedał (przed koncertem na profilu FB Managementu koncertowego pojawiła się informacja o darmowych wejściówkach w zamian za rozklejanie plakatów na mieście - tonący brzytwy się chwyta?). Bo widzicie, żeby zrobić w ZG koncert niszowego artysty i osiągnąć sukces finansowy (czyt. nie być w plecy) należy ludziom zapłacić za przyjście. Trzeba też oczywiście przywieźć każdego taksówką, żeby raczyli łaskawie poobcować ze sztuką. Znamienną jeszcze może być informacja, że na pierwszym i jedynym dotąd koncercie Julii w Zielonej Górze, mój znajomy popłynął dobre parę tysięcy złotych. Mimo obietnic powrotu, Zielonej Góry nie umieszczono na marcowej trasie.

Ok, możecie czytać dalej.

Eh. Zostawmy to. Wracając do wieczoru w Eskulapie. Ten występ naprawdę mógł się podobać i mnie podobał się bardzo. I gdybym nie słyszał ich w Blue Note byłbym przezachwycony. Zespół bawił się intrami, konstrukcją poszczególnych piosenek. Momentami miało się wrażenie, że nowe wersje powstają w trakcie występu. To jest wspaniałe, że potrafią się tak bawić swoim repertuarem, dzięki temu performensy są niepowtarzalne, a muzycy nieprędko znudzą się graniem tego materiału. Tym razem np. skrzypce Julii odmówiły posłuszeństwa i to również wymogło kilka zmian w konstrukcji piosenek jakie zaprezentowali. W paru rzeczach pojawiły się też chórki Mandy Ping-Pong zmieniając wersje znane z płyt. Przeplatali pierwszą płytę nowymi nagraniami. Sięgnęli też po epkę "Storm". Nie zabrakło tego wszystkiego z czego Julia jest znana i podziwiana: Matrioszka, Ctrl, Outer space, June, Billy Elliot, Echo, Crow, Side Effects Of Growing, Twin Heart, I Wanna Get On Fire, Shhh (kolejność przypadkowa). Pewnie o paru rzeczach zapomniałem. Na bis wracali kilka razy, by na sam koniec wykonać "Carousel". Zabrakło mi "The story" oraz "Words won't save you".

Na sali był koń. Powiedział, że nie mógł mi pomóc - był koniem.

wtorek, 27 marca 2012

# 18 Filmy lutego - część 1

Małe podsumowanie lutego. Pierwsza połowa miesiąca.


11 lutego
Szpieg - Tinker, Tailor, Soldier, Spy - (2011) - 6/10 - Odbiór filmu bardzo zależy od nastawienia. W założeniu mamy do czynienia z kinem szpiegowskim, a więc oczekiwać należałoby pościgów, ciosów, wybuchów, strzelanin, większej ilości ciosów i romansu. Tymczasem dostajemy precyzyjną i realistyczną historię wywiadu, gdzie pada jeden strzał z pistoletu. Reszta to zmagania między stronami konfliktu, które nie wymagają efekciarstwa. Cóż, praca w IM6 prawdopodobnie właśnie w ten sposób wyglądała. Nikt do nikogo nie strzelał z orbity, nie było ratowania świata każdego dnia. Więc jeśli się nastawiło na takie właśnie kino, można wyjść z seansu w pełni usatysfakcjonowanym. Szczególnie, że obserwacja Garego Oldmana (nominowany w tym roku do Oscara) na ekranie, to prawdziwa przyjemność.

Strasznie głośno, niesamowicie blisko - Extremely Loud and Incredible Close (2011) - 4/10 - Dłuższy tekst można przeczytać tutaj.

12 lutego
Saga "Zmierzch": Przed świtem Część 1 - Twilight Saga: Breaking Dawn Part 1 (2011) - 3/10 - Rozwleczony do granic możliwości. Wszystko przez to, że zakończenie sagi należało rozbić na dwie części, by wydobyć z kieszeni widzów jak największą ilość szmalu - druga okazja już się może przecież nie wydarzyć. Dlatego film przez godzinę jest zwyczajnie nudny. W tym czasie obserwujemy miesiąc miodowy zakazanej pary wampirów. Ten czas można było swobodnie zamknąć w kwadransie bez straty dla fabuły! Mniej więcej po tej wymęczonej godzinie - pierwszy raz myślimy (lub krzyczymy na całą salę kinową, po czym wyprasza nas obsługa) - WHAT THE FUCK??!! Jeśli jednak obsługa nas nie wyprosiła, bo oglądamy w domu, to ta sentencja towarzyszy nam już do końca. Przede wszystkim seria "Zmierzch" to mają być w zamyśle filmy dla dzieci! Moja 13 letnia siostra mogłaby być fanką serii, gdyby tylko nie stwierdziła, że rzecz jest okropnie emo, słaba i to nie dla niej. Więc jeśli targetem serii są dzieci i młodzieży do 16 lat, to dlaczego w drugiej części filmu fundują nam GORE (?!) oraz masę obrzydliwości. Nie no jasne, to nic w porównaniu z "Piłą", ale nie zapominajmy, że to miało być dla DZIECI!?  Nie będę się zagłębiał w fabułę - nie dlatego, że to spoiler, ale dlatego że tu nic nie ma zafajdanego sensu i po prostu nie wiedziałbym od czego zacząć. To jest dziwny film, moi drodzy. Mając w pamięci poprzednie - możecie się baaardzo zdziwić.

16 lutego
Chciwość - Margin Call (2011) - 7/10 - Film może nie jest jakiś rewolucyjny, nie wymyśla też prochu, ani nie daje nam innego kąta patrzenia na cokolwiek, ale bardzo bardzo przyjemnie się ogląda. W skrócie chodzi o to, że wielki moloch robi wyprzedaż na chwilę przed nadejściem kryzysu. Twórcy filmu litują się nad nami do tego stopnia, że nomenklaturę ekonomiczną przetwarzają przez postać szefa korporacji (Jeremy Irons), który każe Spockowi (Zachary Quinto) wytłumaczyć jak krowie na rowie co się u diabła dzieje. Przyznaje też, że to nie znajomość słownika oraz teorii ekonomicznej przyniosły mu to stanowisko. Co natomiast przyniosło? Tego nie mówi, ale przyznać trzeba, że rozwiązanie jest bardzo wygodne z perspektywy widza. Dostajemy więc esencję problemu. Ktoś dał komuś za dużo, mając w istocie za mało, itp, itd. Nie ważne. Ważne jest natomiast, że teraz trzeba będzie po cichu pozbyć się derywatów kredytowych (ha, miało się ekonomię na studiach 8) - no dobra, przepisałem z googla), które są nic nie warte. Najmocniejszą stroną filmu są aktorzy: Jeremy Irons, Kevin Spacey i wspomniany Spock. Spock jest jak zwykle najbystrzejszy. 

środa, 21 marca 2012

#17 Mirror, mirror


"Królewna śnieżka" Tarsem'a Singh'a to taki film klasy B zrobiony za kasę filmu wysokobudżetowego. Nosi wszelkie braki B-movie, a więc kiepski scenariusz, przesadę, bezradność i tandetność. Mam wrażenie, że reżyser powybierał postaci comic relief najniższego sortu z kilku słabych filmów i zapakował do tego jednego. Ja wiem, że to ma być komedia dla dzieci, ale mimo wszystko nie róbmy z tych młodych ludzi kretynów (zaraz, zaraz - a to nie była przypadkiem w oryginale baśń? Eh. Whatever). Bohaterowie są okropnie papierowi, nudni i nie obchodziło mnie co się z nimi stanie. Krasnoludy usiłują bronić resztek godności tego obrazka, ale ich zachowanie jest raczej typowe dla sztampowego kina familijnego nadawanego w niedzielne popołudnie na Polsacie. Całość razi slapstickiem. Tylko, że slapstick święcił triumfy jakieś sto lat temu i żeby dziś się nim posługiwać celnie, trzeba mieć naprawdę poukładane pod kopułą.

Niby są przebłyski. Jakieś nędzne próby puszczania oka do widza, ale mało, mało, mało. Przeważa głównie zażenowanie. Jest kilka scen obrzydliwych (maseczka królowej w gabinecie odnowy biologicznej), więcej jest tych wybitnie głupich (książe pod wpływem złego czaru zaczyna się łasić niczym pies, haha). Nosz litości. Tego jest naprawdę więcej, ale nie chcę opisywać każdej sceny z osobna. Problem polega na tym, że reżyser chciał zrobić inteligentną komedię (ba, każdy by chciał!) z masą nawiązań i mrugnięć okiem, ale zupełnie nie wyszło. Humor jest płaski i nachalny.

I najważniejsze - to nie jest Królewna śnieżka, którą czytała nam mama na dobranoc. Tamtej bajki nie da się przełożyć na półtora godzinny film, więc trzeba było te luki czymś wypełnić. Szkoda, że idiotyzmami. A więc drobna bezbronna Snow white staje na czele bandy krasnali. Oni szkolą ją w sztukach walki, uczą wykorzystywać zaskoczenie by pokonać przeciwnika, ona zaś wnosi do ich gromadki trochę ogłady. Tak więc rabują bogatych, wspierają biednych. Jest i złe monstrum, i pojedynki na szpady, i dużo dużo wszystkiego. Tylko wybuchu nuklearnego brakuje. Choć przepraszam - wybuch oczywiście jest. W scenie finałowej. Ale to chyba spoiler.

Kobieta nie jest już biedna i bezbronna, i to (SPOILER ALERT) nie rycerz ratuje księżniczkę i zwalcza złe czary pocałunkami, ale wręcz odwrotnie. Łee, no to faktycznie jest świeży, przewrotny i genialny pomysł. Podobne zwroty akcji wymyślam podczas porannej toalety, moi państwo. Aha, i Julia Roberts (zła królowa) jest - jak w niemal każdym swoim filmie - wyniosłą, pretensjonalną babą. "E, dostałam kasę, spoko, coś tam zagram. Albo nie, co ja się będę męczyć w takim gniocie?. Jestem ponad to. A poza tym, jeśli znów będę sobą, to i tak nikt nie zauważy, c'nie?". I jeszcze Sean Bean - co on, u diabła, tu robi? Ja rozumiem, że zabijają go w każdym filmie czy serialu w którym gra, i że może nie dostaje pełnych stawek, ale serio? Sean, why?

3/10

PS: Tymczasem na filmwebie kolejna recenzja sponsorowana:) Tak jak filmweb lubię, to są momenty, że wstyd mi za tych gości. Zwłaszcza, że taki Michał Walkiewicz to jest całkiem ogarnięty koleś. Widziałem niedawno jak rozsądnie wypowiadał się o paru rzeczach. Ale wracając do tematu: wcześniej tak dojmujące uczucie, że myśmy kuźwa byli na dwóch różnych filmach, miałem przy okazji recenzji "X-man: First Class". I jeszcze to godło "filmweb poleca". Nosz, kaman!

PS2: Aaaa, czekajcie. Moment. Wdech, wydech. Dopiero teraz zauważyłem. Tę kpinę o prequelu X-men popełnił Marcin Pietrzyk. A ja już chciałem wszystko zrzucić na Walkiewicza. Czyli może oni tam przekazują sobie te recki sponsorowane niczym zgniłe jajo, i dzisiaj padło na Michała, a za jakiś czas padnie na kogoś innego. "Ahaha, skisłeś!" - przypomina się przedszkolna igraszka.

piątek, 9 marca 2012

# 16 Śniadanie z Anneke

interia.pl

Anneke van Giersbergen to cudowna wokalistka. A że ja nie umiem słodzić w taki sposób, bym nie brzmieć jak egzaltowana jedenastolatka, to w tym miejscu ukrócę swoje ohy i ahy. Napiszę tylko szybko, że Anneke uwielbiam. Dla niewtajemniczonych dodam, że mowa tutaj o byłej wokalistce holenderskiego The Gathering, z którym rozstała się w 2007 roku na rzecz Agua De Annique. Obecnie występuje pod swoim nazwiskiem. Lista artystów z którymi współpracowała wydaje się nie mieć końca: Lawn, Farmer Boys, Ayreon, Napalm Death, Novembers Doom, Moonspell, Globus, Arjen Anthony Lucassen, Giant Squid, Devin Townsend, Anathema i Within Temptation, ufff!

W moje oczy rzecz jasna najbardziej rzuca się Anathema (która 16 kwietnia wydaje nową płytę "Weather Systems"!). Koleżeństwo Anneke z Dannym Cavannagh przyniosło światu jeden z najbardziej czarodziejskich duetów na naszej planecie:



Śliczna interpretacja utworu Kate Bush. A jest tego znacznie więcej. Światło dzienne ujrzała również wspólna płyta sygnowana nazwiskami Anneke i Dannego pt. "In Parallel" z 2009 roku.

Ale ja zupełnie nie o tym. Otóż miałem rozwinąć myśl, że Anneke jest cudowna. Co mnie natchnęło by dzielić się takim spostrzeżeniem na łamach niniejszego miejsca? Otóż pewnego słonecznego dnia maja roku 2010, Anneke wpadła na kapitalny pomysł promocji swojej ówcześnie nowej płyty "In Your Room". Na jej blogu pojawił się wówczas taki komunikat:

" Śniadanie z Anneke?!?

Hey ludki,

Czas na konkurs Sunny Side Up!
Prócz faktu, że to tytuł mojego nowego singla, Sunny Side Up to również nazwa dla jajka sadzonego (słoneczną stroną na wierzchu). Tak się składa, że jestem całkiem niezła w przyrządzaniu takiego posiłku ;-)

Więc pomysł jest taki:
Jeśli mieszkasz w Holandii, ściągnij singlową wersję Sunny Side Up ze sklepu iTunes i prześlij skan potwierdzenia na chris@jammm.nl.

Jeśli Cię wylosujemy, odwiedzę Cię w Twoim domu i przyrządzę na śniadanie pyszne jajka sadzone (sunny side up)! Zaśpiewam też dla Ciebie piosenkę:)

Powodzenia i zachęcam do wzięcia udziału... Może to właśnie Twój dom odwiedzę!

XxX Anneke XxX".

:)

Na filmiku nie ma wprawdzie samego procesu przyrządzania i pałaszowania jajek "sunny side up" przyrządzonych przez Anneke, ale jak obiecała tak też zrobiła:



I wiem, że się powtarzam, ale... czyż Anneke nie jest cudowna? ;)

Koncert w Polsce już w dzień dziecka. Poznań. Pod Minogą. :)
Tymczasem smacznego!

środa, 29 lutego 2012

#15 Oscarowa noc (no, prawie)



img.ibtimes.com

Był ambitny plan śledzenia nocy oscarowej. Była seria blisko dwudziestu oscarowych seansów wchłanianych od momentu ogłoszenia nominacji. W końcu zawsze lepiej się ogląda, kiedy wiadomo o czym mówią. Nawet o bankiecie oscarowym, skromnym acz smacznym, się pomyślało. Zaczęło się czerwonym dywanem i.. skończyło się w chwili początku gali. Towarzyszka miała nazajutrz rano ważną rozmowę. Słowem: życie. Trzeba było pójść spać, bo bez towarzyszki Oscary nie mają nawet połowy swego uroku. Niemniej nie ma płaczu. Po powrocie towarzyszki z ów rozmowy, udało się zobaczyć calusieńką galę i to bez reklam (Oscary to potężne wydarzenie, więc reklamy wrzucane są co kwadrans). Wielkim wyczynem było przetrwać bez tzw. spoilerów (sytuacja kiedy ktoś zdradza wynik meczu, a ty chcesz zobaczyć powtórkę), bo a to ktoś z okna krzyknie, a to kątem oka się dostrzeże w gazecie, leżącej na czyimś ganku, a to na tramwaju napiszą, a to na fb, a to sąsiad po prostu zepsuje nam zabawę, bo jest złośliwym typem. Tylko, że tym razem nam się udało. Towarzyszka wróciła do domu, i można było zasiąść do retransmisji (dodam, że chińskiej, ale chwała im, że nie silili się na lektorat).

Profil członków Akademii Filmowej jest powszechnie znany. Średnio mamy tu do czynienia z dziadkiem/babcią po 60tce, kolor skóry biały, nie mającym/cą do czynienia z żadnym filmem od dziesięcioleci. Wśród tego szacownego Jury znajdują się emerytowani reżyserzy, producenci, operatorzy, muzycy, scenarzyści oraz aktorzy. Liczby mówią same za siebie: 94 proc. członków akademii to biali, 77 proc. stanowią mężczyźni, średnia wieku wynosi 62 lata, z czego osoby poniżej 50 roku życia stanowią tylko 14 proc*.



2.bp.blogspot.com

Można by się spierać, że to jest źle, bo skostniali, że lepiej wprowadzić powiew młodości, że film poszedł naprzód, a Akademia Filmowa została wyraźnie myślowo w tyle. A jednak pozostaje ten argument, że to jest potężna wiedza, doświadczenie, którego nie mają młodzi. I z pewnością bardziej wierzy się wykładom siwiutkiego mistrza Yody, niż młokosa, któremu wydaje się, ze pozjadał wszystkie rozumy. Obecni członkowie Akademii znają kanon czy klasykę kinematografii nie z mądrych książek, czy z wytartej kopii z youtube. Oni te książki pisali. Oni na ogól te kanoniczne filmy tworzyli, kreowali podstawy i postawy, byli źródłem inspiracji dla współczesnych. Nie byłoby dziś wprawdzie oszczędnego w środkach, ale uroczego "Artysty", gdyby nie lwia część z nich. Mam świadomość, że mogę nieco przesadzać i wyolbrzymiać, bo w istocie jest pewnie tak, że większość z tych dziadków wcale nie ogląda proponowanych filmów, i oddelegowuje do tego swoje żony. Niemniej jednak idea jest słuszna i mnie przekonuje. Rady mędrców od pokoleń zasilane są sędziwymi brodaczami.

Po zaznajomieniu się z profilem rady, wybór (w dużej mierze niemego) "Artysty" Michel'a Hazanavicius'a, jako najlepszego filmu, już tak nie dziwi. Naiwny w swojej wymowie, czerpiący garściami z początków poprzedniego wieku - bawi i wzrusza. Wspaniale się to ogląda. Mimo prymitywnych narzędzi - nie razi nieporadnością. W zamian - czaruje i przenosi do innej epoki. Myślę sobie, że to dobrze, że wygrał, bo byłem filmem naprawdę zauroczony.



i.pinger.pl

Nominacje były bardzo zachowawcze, o czym świadczy brak tak ważnych obrazów jak "Wstyd", "Musimy porozmawiać o Kevinie" czy "J.Edgar". Wszystkie poruszają nieprzyjemne, trudne i dosadne tematy. I tych zabrakło, nawet w mniej znaczących kategoriach. Zupełnie jakby je zignorowano, a przecież Tilda Swinton bezspornie zasłużyła na nominację za "We Need to Talk About Kevin". Pod tym względem Złote Globy górują nad Oscarami. Więcej otwartości, mniej poprawności politycznej. Nie mogę też pojąć nominacji w kategorii "najlepszy film" dla pretensjonalnego "Strasznie głośno, niesamowicie blisko", rozwlekłego "Czasu wojny", czy przekombinowanego "Drzewa życia".

W tym ostatnim możemy podziwiać Brada Pitt'a nominowanego za "Moneyball". Podoba mi się strategia jaką Pitt przyjął. Wie doskonale, że jego czas jako maczo dobiega końca, i niebawem w pościgach i walkach z bandytami będzie wyglądał nieautentycznie, toteż sięga po filmy trudniejsze lub/i artystyczne. Oscara tym razem nie dostał, tak więc Angelina pozostaje tą bardziej utytułowaną stroną najpopularniejszej pary świata. Przegrał z Jean'em Dujardin'em ("Artysta"). Ale trzeba przyznać, że z takim kontestatorem przegrać, to jak wygrać.

Coraz doskonalsza Glenn Close, musiała tym razem oddać pola Meryl Streep. Bardzo liczyłem, że rola Alberta Nobbsa da Glenn wymarzoną statuetkę. Można wymienić dziesiątki przykładów, kiedy ktoś naprawdę sobie zasłużył, ale Oscara nie otrzymał, gdyż akurat w danym roku był urodzaj. Innym razem zaś zdarzają się sytuacje absurdalne, gdy nagrody trafiają w ręce Nicka Cage'a czy Sandry Bullock.



pudelek.pl

Polski akcent - "W ciemności" przegrał z irańskim "Rozstaniem". Zagraniczne filmy sobie odpuściliśmy, więc się nie wypowiem czy słusznie przegrał. Pewnym jest natomiast, że Agnieszka Holland czuła się na tegorocznej gali jak u siebie. Natomiast jej przyboczny Robert Więckiewicz pasował do całości jak kwiatek do kożucha. Był sobą, czyli chłopkiem roztropkiem. Szczególnie rozbawiło mnie jak w wywiadzie dla polskiej TV opowiadał o tym jak to on dobiera narzędzia wyrazu aktorskiego, w każdej roli inne. Tylko dlaczego, pytam, za każdym razem jest taki sam (czyli gra siebie)? Począwszy od jednej ze swoich pierwszych ról w telewizyjnym tasiemcu, po późniejsze role szowinistycznych świń, czy prymitywów wykorzystujących swoje kobiety.

A na koniec domagam się Oscara dla pieska Uggie'ego za film "Artysta". Był najzdolniejszy i popisał się najcudowniejszym aktorstwem z wszystkich nominowanych! Ten koń z "War horse" to się w ogóle nie umywa. Nno.

secretcircle.alloyentertainment.com



PS: tak tak, ja wiem, oni nie trzymają statuetki Oscara

sobota, 18 lutego 2012

#14 The Shield: Najprawdziwszy serial, jaki kiedykolwiek stworzono

www.loqueyotediga.net


The Shield w reżyserii Shawna Ryana odwzorowuje rzeczywistość z piekielną dokładnością. Tu nie ma taryfy ulgowej. Epizody kipią testosteronem, brutalnością i akcją, ale nie ma naciągania praw fizyki czy zdrowego rozsądku. Wystrzeliwanych kul jest dokładnie tyle, ile mieszczą magazynki. Siniaki i rozcięcia po uderzeniach są zawsze na miejscu. Prostytutki są brzydkie, bandyci są brutalni, a gliniarze nie pozostają im dłużni. Nawet klozet na posterunku zapycha z taką samą częstotliwością jak w prawdziwym życiu. Czyli często. Językowo też nie ma "ą, ę" - jak to często bywa w telewizji, gdzie rynsztok posługuje się niemal poezją. Postaci mówią językiem ulicy. I to tej najplugawszej. Nie ma więc kolorowania i wybierania łatwych rozwiązań. Nie ma też kpin z inteligencji widza.

W The Shield śledzimy losy specjalistycznej Grupy Uderzeniowej wyznaczonej do walki z gangami w fikcyjnym dystrykcie Farmington. Dowodzony przez Vica Mackeya (Michael Chiklis) oddział się nie cacka. Goście rozwalają wszystko co stanie im na drodze, używają metod szeroko uznawanych za nieetyczne a także kradną w imię szorstkiej, dziwnie pojętej sprawiedliwości. W pierwszej scenie serialu widzimy jak Mackey posyła kulkę w głowę jednego ze swoich ludzi. Szybko okazuje się, że Terry Crowley został podstawiony przez zwierzchników, by zdemaskować brudną działalność Vica i reszty. A zdrady się nie wybacza.

static.guim.co.uk


Grupa Uderzeniowa ma swoje podwaliny w The Crash (Community Resources Against Street Hoodlums), czyli zespole do walki ze zorganizowaną działalnością gangów, będącym częścią LAPD Rampart Division, patrolującym Rampart Boulevard w Los Angeles. W późnych latach 90tych ponad 70 policjantów z grupy Crash było zamieszanych w tzw “Rampart Scandal”. Członków Crash oskarżono m.in. o korupcję, kradzieże skonfiskowanych narkotyków, rozboje, a nawet morderstwo*.

Polski tytuł The Shield to "Świat gliniarzy", i o ile na ogół rodzime wersje tytułów są kompletnie nietrafione, to tym razem jest całkiem celnie. Bo śledzimy nie tylko przygody Mackyego i spółki. Shawn Ryan ukazuje bowiem pracę policji na kilku szczeblach, począwszy od krawężników, przez detektywów, na pracy grupy uderzeniowej kończąc. Każda z tych formacji ma tu swoich przedstawicieli. W związku jednak z wagą emocjonalną, mam wrażenie, że widz z największą uwagą śledzi poczynania tej ostatniej. "Strike Team" to Vic Mackey, Ronnie Gardocki, Shane Vendrell oraz Curtis Lemansky. Mieszanka wybuchowa zdolna wyważyć każde drzwi i przyskrzynić nawet najtwardszego bandziora, czy cały gang heroinowy. Postaci stanowiące trzon grupy uderzeniowej to całkiem różne charaktery.

bensbreakfastblog.files.wordpress.com


"Mackey to bardzo ciekawa postać": komentuje Chiklis. "Z jednej strony porządny facet, wykonujący świetną robotę, mający jeden z najwyższych współczynników aresztowań, i za to można go podziwiać. Z drugiej strony facet zabija innego gliniarza i kradnie mafijne pieniądze pochodzące z narkotyków. Działa wg własnego kodeksu postępowania. Jest manipulantem. Ale głęboko w sercu - jest moralny na tyle na ile pozwala mu sytuacja. Jest głową rodziny, o którą się troszczy, kocha swoje dzieci, zrobiłby dla nich wszystko. Vic ma dwie strony osobowości stojące w ciągłym konflikcie"*.

Shane (Walton Goggins) to kozak-kowboj, który zabiłby się skacząc z poziomu swego EGO na poziom swego IQ. Jest prawą ręką Vica, pozostając zawsze w jego cieniu, z czym to samo EGO nie pozwala mu się pogodzić. Lemansky (Kenny Johnson) jest najbardziej wrażliwy i prawy z całej czwórki. Mimo, że wykonuje swoje obowiązki bez mrugnięcia okiem i jest bardzo lojalny, ma też najwyraźniej zarysowane sumienie.Najcichszy jest Gardocki (David Rees Snell). Najmniej charakterystyczny, przez większość serii snuje się w tle drużyny niczym cień.

Produkcja błyszczy występami gościnnymi. Glenn Close w czwartym sezonie daje prawdziwy popis. Forest Whitaker natomiast, kradnie dla siebie cały sezon piąty i kawałek szóstego. Prócz tych bardziej czytelnych (bez wątpliwości) super gwiazd, mamy całą plejadę badass-ów kina klasy B lat 80tych. Jest tu m.in. Mark Rolston, czyli szeregowy Drake z Aliens, jest Carl Weathers grający w Predatorze oraz serii o Rockym. Smaczków tego typu jest więcej, należy się tylko mocniej przyjrzeć.

dvdactive.com


Wypada pochylić się dłużej nad występem Glenn Close, która gra nową kapitan "Stodoły" - Monikę Rawling. Jest wspaniała i tak jak wszystko w serialu - prawdziwa. Jest mocną osobowością. Portretuje perfekcyjną szefową - z jaką chciało by się pracować. Surową, ale sprawiedliwą i konkretną."Kiedy widzi się Michaela i mnie razem, czyli intelekt i finezję mojej postaci oraz jego spryt i siłę,"* mówi Close podczas wywiadu pomiędzy kręceniem scen - "Myślisz sobie, że to naprawdę idealna kombinacja". "Rawling dodaje ognia tej serii" - komentuje zdobywca Emmy - Chiklis. "Co jest lepsze od posiadania w serialu jednej mocnej i dominującej postaci? Posiadanie dwóch!" *.

guardian.co.uk


Drugi błysk występów gościnnych, to występ Foresta Whitakera, wcielającego się w postać detektywa Kavanaugha, którego celem jest usunięcie Mackyego oraz jego ludzi z ulicy, udowodnienie im przewin i w rezultacie umieszczenie ich za kratkami. Pragnie tego tak bardzo, że staje się to dla niego czymś więcej niż obowiązkiem - sprawą osobistą. A w dalszej części zdarzeń - obsesją. "Najdziwniejsze jest to, że widzowie odebrali postać Kavanaugha jako "tego złego". To chyba przez to, że ludzie są tak bardzo zakochani w postaci Vica, że zupełnie nie podobało im się, że moja postać próbuje go zapuszkować. A przecież to on jest tym złym, brudnym gliną" - śmieje się Whitaker - "to sytuacja w stylu: człowieku, lubię twoją postać, ale zostaw gościa w spokoju, ok? Odczepisz się?"*.

gdefon.ru


W Polsce "Świat Gliniarzy" nie wiedzieć czemu (albo wiedzieć czemu) się nie przyjął. To ogólnie (nie tylko u nas) jeden z najbardziej niedocenionych seriali. A przecież to tak dalece doskonała produkcja. Zakończenie każdego kolejnego sezonu zawiera emocjonalną bombę. Ale to co twórcy przygotowali w konkluzji całego serialu, to prawdopodobnie najlepsze zakończenie w historii telewizji. Najpowszechniejszą chorobą produkcji telewizyjnych jest rozciąganie fabuły do granic możliwości. Naciąganie wątków. Rozwiązania z kapelusza. Pozostawianie widza bez odpowiedzi. Na ogół twórcy zapędzają się w kozi róg tak bardzo, że nawet najbardziej spektakularna legenda rozmienia się na drobne (patrz LOST, Prison Break czy choćby Dexter). W The Shield wszystkie wątki są podomykane. Rzecz nie traci pędu nawet na moment i przez wszystkie siedem sezonów trzyma bardzo wyrównany poziom.

Jeżeli The Shield nie zasługuje na 10/10, to zwyczajnie nic nie zasługuje na taką notę.