Sztuka pochodzi z głębszego miejsca. Integruje się z twoim systemem energii. Budzi w tobie cząstkę, o której nawet nie wiedziałeś, że ją posiadasz. Jaka szkoda, że niewielu posiadło umiejętność budzenia w nas tej cząstki. A może całe szczęście, bo w przeciwnym razie cząstka spowszedniałaby nam i nie byłoby się czym zachwycać. To unikalność przeżyć, niepospolitość i bezpretensjonalność wycieczek w to wyjątkowe miejsce jest sednem sprawy. Gdyby za każdym rogiem spotkać można by było Artystę, te drobne momenty przestałyby wzruszać. Jak głoszą niektórzy, świat, w swej złożoności, dąży do równowagi w każdym swoim przejawie. W przypadku sztuki jednak, mamy do czynienia z równowagą energii. Bo jeśli już wspominamy o równowadze, to z zasady powinno być tyluż Artystów, co zjawisk przeciętnych bądź słabych. A tak przecież nie jest. Artysta rodzi się jeden na tysiąc, może milion zjawisk I w tym właśnie, tkwi sekret. Mianowicie pozytywnej energii pochodzącej z jednego tylko performensu Artysty jest tyle, co beznadziei w tysiącu przeciętnych występów ligowej szarzyzny. Po co więc istnieje szarzyzna? Po cóż ją hołubić? Otóż, prócz założenia, że są różne gusta, jest jeszcze jeden aspekt - otóż szarzyzna i dno istnieć bezwzględnie muszą. Jeśli nie doświadczylibyśmy zjawisk przeciętnych, nie dostrzeglibyśmy tego, co naprawdę ważne, a w najlepszym razie nasze doznania straciłyby na intensywności.
Zobaczyć koncert Anneke van Giersbergen na żywo to fantastyczne przeżycie. W poznańskim klubie Pod Minogą zebrało się blisko sto osób, by podziwiać występ byłej wokalistki The Gathering. Przed nią zagrali Kill Ferelli i Frames. O nich nie będzie, bo miało być o Artystach. Wspomnieni muzycy naprawdę porządnie zagrali, ale to jest kwestia oczekiwań. Chcesz by obudzono w tobie cząstkę, więc to naprawdę nie to. Chcesz by przepłynęła przez ciebie ta energia. Naturalnie wiele jest przeszkód na drodze do tego celu. Takich jak koszmarne nagłośnienie. Wydaje mi się, że widzowie w Polsce przyzwyczaili się do źle nagłośnionych koncertów i nikt nawet już tego nie krytykuje. Nikt się nie oburza, bo źle nagłośniony koncert, to norma. Polscy widzowie są jak bite żony, wracające do bijących mężów. Może się zmieni, może tym razem będzie lepiej. Cóż, sam jestem jak ta bita żona, bo na koncerty chodzę. Niemniej nie należę do grupy osób, które wychwalają akustyków, że to był najlepiej nagłośniony koncert na świecie - słowa mojego znajomego, który upierał się, że koncert Anathemy w Eskulapie był pod względem soundu bezbłędny. Nie był. Nawet nie leżał obok bezbłędności. Tym razem też tak było. Serio, co z wami, ludzie? Szczerze mówiąc chyba naprawdę nie słyszeliście dobrze nagłośnionego koncertu! Dlaczego w Słowacji czy Holandii w pierwszej lepszej wiosce można trafić na gościa, który ustawi dobrze dźwięk na koncercie? Ehh. Dość tego.
Wróćmy do Anneke, która jest magiczną artystką, roztaczającą wokół siebie niesamowitą aurę. A przy tym nie gwiazdorzy, pozostaje zwykłą osobą, którą można spotkać, ubraną w dres, w kolejce po bułki. Zaczęła koncert dokładnie tak, jak zaczyna się Everything Is Changing - jej nowa płyta - piosenką Feel alive. Naprawdę widać, że jest żywa i energiczna, i naprawdę szczęśliwa. To nie są puste słowa, którymi zapełnia wypowiedzi w wywiadach, jej naprawdę się układa. To wspaniała wiadomość. Dalej grała już przede wszystkim numery z nowej płyty, a także z Pure Air i In Your Room. Sięgnęła również po parę rzeczy The Gathering, zgodnie z doniesieniami z wcześniejszych koncertów trasy. W pewnym momencie zrobiła przerwę na dłuższą konferansjerkę. Opowiedziała o wspaniałych ludziach, z którymi przydarzyło jej się pojechać w solową trasę, pierwszy raz w charakterze headlinera. Opowiadała o świetnym zrozumieniu jakie panuje w grupie, o wspólnym szacunku i wspaniałej pozytywnej energii. Oraz o ostatnim wieczorze we Wrocławiu, gdzie 18 osobową grupą wybrali się po koncercie na tańce do jednego z tamtejszych klubów. Później setlista zaowocowała w rzeczy, na które bardzo czekałem, czyli Beautiful one oraz Circles. Podczas tego drugiego okazało się, że wspaniałe słowa o wspólnym szacunku, nie bardzo pasują niektórym pijanym idiotom, którzy pojawili się tamtego wieczora Pod Minogą. Kilku neandertalczyków klaskało w nierównym rytmie, bez jakiegokolwiek odniesienia do utworu, co naprawdę utrudniało odbiór wyciszonego, granego bez basu i perkusji Circles. Czy to miał być jakiś wredny żart? Czy te tłuki naprawdę myślały, że klaskając w połamanym rytmie sprawią, że zespół się pomyli? Nie udało im się zmylić zespołu, ale na pewno popsuli wrażenie. Poza tym przy nieco szybszych piosenkach zombie waliły pogo, zupełnie bez najmniejszego powodu. To nie był przecież żaden punk, rytm nie był aż tak skoczny, by popadać w taki szał. Niemniej, owszem, znam osobiście ludzi, którzy potrafią tańczyć pogo nawet do Radiohead.
Stałem w drugim rzędzie. Nagłośnienie było złe, więc niewiele słyszałem, ale moja podświadomość składała mi piosenki w całość. Poza tym niemal słyszałem Anneke bezpośrednio, bez nagłośnienia. Albo tylko mi się wydawało, ale to naprawdę kwestia połowy metra. Po koncercie zamarzyło się spotkanie, więc się czekało. Mało prawdopodobne, ale przecież możliwe. Jakże bliska się wydała wizja obcowania przez ułamek sekundy z Artystką. Jedną z tych, co rodzą się raz na nigdy. Jedną z tych, co mają w sobie tyle barw, by przynieść równowagę całej ligowej szarzyźnie.
1 czerwca 2012 roku, Pod Minogą, Poznań.