Był ambitny plan śledzenia nocy oscarowej. Była seria blisko dwudziestu oscarowych seansów wchłanianych od momentu ogłoszenia nominacji. W końcu zawsze lepiej się ogląda, kiedy wiadomo o czym mówią. Nawet o bankiecie oscarowym, skromnym acz smacznym, się pomyślało. Zaczęło się czerwonym dywanem i.. skończyło się w chwili początku gali. Towarzyszka miała nazajutrz rano ważną rozmowę. Słowem: życie. Trzeba było pójść spać, bo bez towarzyszki Oscary nie mają nawet połowy swego uroku. Niemniej nie ma płaczu. Po powrocie towarzyszki z ów rozmowy, udało się zobaczyć calusieńką galę i to bez reklam (Oscary to potężne wydarzenie, więc reklamy wrzucane są co kwadrans). Wielkim wyczynem było przetrwać bez tzw. spoilerów (sytuacja kiedy ktoś zdradza wynik meczu, a ty chcesz zobaczyć powtórkę), bo a to ktoś z okna krzyknie, a to kątem oka się dostrzeże w gazecie, leżącej na czyimś ganku, a to na tramwaju napiszą, a to na fb, a to sąsiad po prostu zepsuje nam zabawę, bo jest złośliwym typem. Tylko, że tym razem nam się udało. Towarzyszka wróciła do domu, i można było zasiąść do retransmisji (dodam, że chińskiej, ale chwała im, że nie silili się na lektorat).
Profil członków Akademii Filmowej jest powszechnie znany. Średnio mamy tu do czynienia z dziadkiem/babcią po 60tce, kolor skóry biały, nie mającym/cą do czynienia z żadnym filmem od dziesięcioleci. Wśród tego szacownego Jury znajdują się emerytowani reżyserzy, producenci, operatorzy, muzycy, scenarzyści oraz aktorzy. Liczby mówią same za siebie: 94 proc. członków akademii to biali, 77 proc. stanowią mężczyźni, średnia wieku wynosi 62 lata, z czego osoby poniżej 50 roku życia stanowią tylko 14 proc*.
Można by się spierać, że to jest źle, bo skostniali, że lepiej wprowadzić powiew młodości, że film poszedł naprzód, a Akademia Filmowa została wyraźnie myślowo w tyle. A jednak pozostaje ten argument, że to jest potężna wiedza, doświadczenie, którego nie mają młodzi. I z pewnością bardziej wierzy się wykładom siwiutkiego mistrza Yody, niż młokosa, któremu wydaje się, ze pozjadał wszystkie rozumy. Obecni członkowie Akademii znają kanon czy klasykę kinematografii nie z mądrych książek, czy z wytartej kopii z youtube. Oni te książki pisali. Oni na ogól te kanoniczne filmy tworzyli, kreowali podstawy i postawy, byli źródłem inspiracji dla współczesnych. Nie byłoby dziś wprawdzie oszczędnego w środkach, ale uroczego "Artysty", gdyby nie lwia część z nich. Mam świadomość, że mogę nieco przesadzać i wyolbrzymiać, bo w istocie jest pewnie tak, że większość z tych dziadków wcale nie ogląda proponowanych filmów, i oddelegowuje do tego swoje żony. Niemniej jednak idea jest słuszna i mnie przekonuje. Rady mędrców od pokoleń zasilane są sędziwymi brodaczami.
Po zaznajomieniu się z profilem rady, wybór (w dużej mierze niemego) "Artysty" Michel'a Hazanavicius'a, jako najlepszego filmu, już tak nie dziwi. Naiwny w swojej wymowie, czerpiący garściami z początków poprzedniego wieku - bawi i wzrusza. Wspaniale się to ogląda. Mimo prymitywnych narzędzi - nie razi nieporadnością. W zamian - czaruje i przenosi do innej epoki. Myślę sobie, że to dobrze, że wygrał, bo byłem filmem naprawdę zauroczony.
Nominacje były bardzo zachowawcze, o czym świadczy brak tak ważnych obrazów jak "Wstyd", "Musimy porozmawiać o Kevinie" czy "J.Edgar". Wszystkie poruszają nieprzyjemne, trudne i dosadne tematy. I tych zabrakło, nawet w mniej znaczących kategoriach. Zupełnie jakby je zignorowano, a przecież Tilda Swinton bezspornie zasłużyła na nominację za "We Need to Talk About Kevin". Pod tym względem Złote Globy górują nad Oscarami. Więcej otwartości, mniej poprawności politycznej. Nie mogę też pojąć nominacji w kategorii "najlepszy film" dla pretensjonalnego "Strasznie głośno, niesamowicie blisko", rozwlekłego "Czasu wojny", czy przekombinowanego "Drzewa życia".
W tym ostatnim możemy podziwiać Brada Pitt'a nominowanego za "Moneyball". Podoba mi się strategia jaką Pitt przyjął. Wie doskonale, że jego czas jako maczo dobiega końca, i niebawem w pościgach i walkach z bandytami będzie wyglądał nieautentycznie, toteż sięga po filmy trudniejsze lub/i artystyczne. Oscara tym razem nie dostał, tak więc Angelina pozostaje tą bardziej utytułowaną stroną najpopularniejszej pary świata. Przegrał z Jean'em Dujardin'em ("Artysta"). Ale trzeba przyznać, że z takim kontestatorem przegrać, to jak wygrać.
Coraz doskonalsza Glenn Close, musiała tym razem oddać pola Meryl Streep. Bardzo liczyłem, że rola Alberta Nobbsa da Glenn wymarzoną statuetkę. Można wymienić dziesiątki przykładów, kiedy ktoś naprawdę sobie zasłużył, ale Oscara nie otrzymał, gdyż akurat w danym roku był urodzaj. Innym razem zaś zdarzają się sytuacje absurdalne, gdy nagrody trafiają w ręce Nicka Cage'a czy Sandry Bullock.
Polski akcent - "W ciemności" przegrał z irańskim "Rozstaniem". Zagraniczne filmy sobie odpuściliśmy, więc się nie wypowiem czy słusznie przegrał. Pewnym jest natomiast, że Agnieszka Holland czuła się na tegorocznej gali jak u siebie. Natomiast jej przyboczny Robert Więckiewicz pasował do całości jak kwiatek do kożucha. Był sobą, czyli chłopkiem roztropkiem. Szczególnie rozbawiło mnie jak w wywiadzie dla polskiej TV opowiadał o tym jak to on dobiera narzędzia wyrazu aktorskiego, w każdej roli inne. Tylko dlaczego, pytam, za każdym razem jest taki sam (czyli gra siebie)? Począwszy od jednej ze swoich pierwszych ról w telewizyjnym tasiemcu, po późniejsze role szowinistycznych świń, czy prymitywów wykorzystujących swoje kobiety.
A na koniec domagam się Oscara dla pieska Uggie'ego za film "Artysta". Był najzdolniejszy i popisał się najcudowniejszym aktorstwem z wszystkich nominowanych! Ten koń z "War horse" to się w ogóle nie umywa. Nno.
PS: tak tak, ja wiem, oni nie trzymają statuetki Oscara