Jaki jest Bale, każdy widzi. Czasem jest cudownie zdolny jak w Mechaniku czy American Psycho, raz jest niesamowicie drewniany jak we Wrogach Publicznych czy Terminatorze. Czyli, że co? Nie zawsze mu się chce? Nie zawsze się stara i nie daje z siebie wszystkiego? Może. Prawda jest taka, że Bale nie musi się już starać, bo dorobił się takiego statusu, że dostaje role w najbardziej kasowych filmach. Jest lubiany, podziwiany, angażują go w coraz to nowsze projekty, a jego klasa stale rośnie (ostatnio jego akcje niesłychanie podskoczyły dzięki Oscarowi za Fightera, w którym zagrał dobrze, ale ponoć role przerysowanych cudaków gra się łatwiej niż inne role). Nawet nie przeszkadza mu w tym wszystkim rzucająca się w uszy wada wymowy (a może paradoksalnie pomaga?) oraz wspomniana nierówna forma aktorska. Jednym zdaniem: prawdziwy ewenement. Dlaczego Bale? Tego nie wie nikt.
Wiadomo natomiast, że aktor lubi sobie stawiać wyzwania. Kiedyś przygotowując się do roli schudł jakieś milion kilo. Tym razem wybrał się do Chin by stać się główną gwiazdą superprodukcji z chińską martyrologią w tle.
Akcja Jin ling shi san chai rozgrywa się czasie Masakry Nankińskiej z przełomu 1937 i 1938 roku. Mordów i gwałtów dopuściła się Cesarska Armia Japońska, pod dowództwem generała Iwane Matsui. Była to jedna z największych zbrodni ludobójstwa dokonanych przez wojska japońskie. To także najsmutniejszy i najbardziej upokarzający moment w chińskiej historii. W wirze tych wydarzeń pewien rozwiązły przedsiębiorca pogrzebowy - John Miller (Bale)- przybiera szaty księdza i postanawia pomóc grupie kobiet i dzieci, ukrywających się w jednym z klasztorów. Odkrywa tym samym znaczenie poświęcenia i honoru.
W obrazie wyreżyserowanym przez Yimou Zhanga, wpadają na siebie trzy kultury (a także języki): amerykańska, chińska i japońska. I to spotkanie prezentuje wyjątkową perspektywę w której w kontraście do strasznych wydarzeń, ukazane są skrawki dobra, nadziei i człowieczeństwa.
Ofiary (chińskie kobiety) są tutaj na tyle ludzkie na ile pozwalają warunki. Oprawcy (japońscy żołnierze) są demoniczni i barbarzyńscy. Dokonują rzezi, po prostu dlatego że mogą sobie na to pozwolić. I nawet kiedy ksiądz odwołuje się do japońskiego kodeksu honorowego - nie zyskuje tym kompletnie nic. W obrazie jest więc sporo przemocy, ale i piękna. Twórcy nie wyrzekli się jednak patosu i momentami przejaskrawionej podniosłości. Jest scena w której ranny żołnierz chiński w pojedynkę rozprawia się z połową japońskiego garnizonu. Ukryty na wyższej kondygnacji jednego z budynków serwuje nam własną wersję Dumy narodu z Bękartów Wojny. Zabija Japończyków dziesiątkami, strzela do ciśniętych w jego stronę wiązek granatów (!), które efektownie eksplodują w powietrzu. Na końcu otoczony, podziurawiony jak rzeszoto i bez żadnych szans, jest w stanie ostatkiem sił uruchomić pułapkę, która wysadza wrogów w powietrze.
Na szczęście takich momentów więcej nie uświadczymy. Dwu i pół godzinny film koncentruje się przede wszystkim na mieszkankach klasztoru - czyli na ofiarach w sytuacji bez wyjścia i panicznych próbach odwrócenia przesądzonego losu. A także relacjach między nimi a Johnnem Millerem, który jednego dnia jest hultajem i oportunistą, by następnego być już bezinteresownym wzorem cnót. Ta jego przemiana jest o tyleż gwałtowna, co groteskowa. Ale przyjmijmy, że to możliwe iż człowiek, dla którego liczy się tylko zysk i dobro własne z dnia na dzień jest gotów ryzykować życie w obronie grupy obcych osób. Staje się to tym bardziej prawdopodobne w czasie, gdy życie człowieka jest warte nie więcej niż kula wystrzelona z karabinu.
Warto rzecz zobaczyć, bo to być może najlepszy chiński film w historii. Realizacyjnie bardzo dopracowany. Praca kamery i efekty na najwyższym poziomie, barwy i ujęcia dobrane idealnie do atmosfery napięcia, beznadziei i rozpaczy. Nośna historia, świetne aktorstwo, ładne ujęcia. Może nieco zbyt długie sceny batalistyczne. Zupełnie jakby twórcy pomyśleli: "hmm, tyle nas to kosztowało, więc nie może się zmarnować". Na minus idzie dodatkowo minutowa scena miłosna, która jest chyba najgorszym momentem filmu i w kontekście tak tragicznych wydarzeń jest zwyczajnie nienaturalna. Wyciąć!
Mówi się, że film jest propagandowy, ale w ten sposób równie propagandowe jest Ogniem i Mieczem. Zhang dodał do historii fikcyjną sylwetkę bohaterskiego Johna Millera "ku pokrzepieniu serc". Oryginalnie żadnego zbawcy nie było. Była tylko rozpacz i beznadzieja. Niemniej historia została napisana, i z postacią graną przez Bale'a czy bez niej, nie straci na znaczeniu. Tworząc filmy inspirowane prawdziwymi wydarzeniami można kolorować, przejaskrawiać, to nawet naturalne. Lecz istoty rzeczy zmienić się przecież nie da.
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz