fot. Grzegorz Koprowicz
Nic we mnie nie zostało po piątkowym (20.01, Zielona Góra) koncercie Jamesa Harriesa. I piszę to nie dlatego, że chcę być (jak to często bywa) złośliwy. Bo James to artysta dobry. Wprawdzie słuchanie jego piosenek w internecie mogło nastawić źle do wokalu (który na nagraniach brzmiał naprawdę nieporadnie), ale koncert pokazał, że to tylko kwestia złej realizacji. Artysta ma głos mocny, zadziorny, donośny. Kiedy trzeba liryczny, innym razem wrzaskliwy. Raz niski, raz wysoki, po prostu taki jaki trzeba. To był koncert poprawny, świetnie zagrany (mimo oszczędnych środków), pełen pozytywnych, acz mało pamiętnych melodii, różnorodny ale niestety tylko tyle. Bo ja niczego nie zabrałem ze sobą po tym koncercie do domu. Brakowało jakiejś emocji. Już nazajutrz nie pamiętałem nic poza sztuczką z wizytówką (nałożoną na mostek dla schropowacenia brzmienia w jednej z piosenek). Ale to chyba taka rozrywka na tu i na teraz. Jak ten film, na który się idzie, by przeżyć super zabawę w trakcie i by o nim zapomnieć po wyjściu z kina. Jednak od kogoś kto zebrał tak wspaniałe recenzje najbardziej opiniotwórczych magazynów (jak Rolling Stone czy Daily Mirror), oczekuję znacznie więcej. Wokalnie James to ktoś pomiędzy Fink'iem a Davidem Gray'em i conajmniej przez połowę koncertu ta myśl kołatała po głowie. Druga połowa to echa Damiena Rice'a oraz Devendra Banhart'a.
Można powiedzieć, że to wszystko już było i zostało zrobione lepiej. Ale to był naprawdę miło spędzony czas. I mimo, że to szósty (!) studyjny album muzyka, to wiem, że jego opus magnum jeszcze przed nim. To też jeden z najlepszych koncertów w 4 Różach w historii tego klubu (tylko nie jestem pewien czy to propsy dla artysty, czy wstyd dla klubu, że tak mało trudniejszych przedsięwzięć). Dodać należy, że kontakt z publicznością na bardzo wysokim poziomie, podobnie jak konferansjerka, szkoda tylko, że na sali (jak zwykle) jedynie garstka osób reagowała w sposób adekwatny do treści. James wydaje się być bardzo ciepłą osobą, posiadającą - jakże rzadką cechę wśród songwriterstwa - dystans do siebie i tego co tworzy. Całościowo rzecz ujmując - mój kciuk idzie w górę. Pójdźcie na koncert (jeszcze kilka ich w Polsce zagra podczas tej trasy i pewnie nie raz do nas wróci), szczególnie, że ceny o wiele niższe niż jakość rozrywki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz